niedziela, 1 grudnia 2013

..::23::.. część II

         Perry says:
Nastąpił przełom. 
Proszę wybaczyć, że tak krótko.
Wydaje mi się, że taki jest charakter tego rozdziału.
I tak musi pozostać.
Ale teraz musicie włączyć muzykę do rozdziału.
Bo bez tego, będą to tylko słowa. Nic więcej.





         Wyszłam z amfiteatru. Właściwie wybiegłam zanim jeszcze zaczęli grać. Sprzedałam po dobrej cenie bilet i odeszłam jak najdalej od miejsca koncertu. Schowałam pieniądze w kieszeni katany i ogarnęłam okolicę. Coś kazało mi uciekać, ale był również drugi głos w mojej głowie, który ostrzegał przed tym pierwszym. Zignorowałam ostrzeżenie i przebiegłam przez ulicę, nie zważając na zatrzymujące się z piskiem opon samochody ani trąbiących kierowców. Zdawało mi się, że to wszystko dzieje się gdzieś poza mną, poza moją kontrolą. Nie mogłam się zatrzymać. Szłam i szłam, aż doszłam do autostrady. Było ciemno, więc spokojnie mogłam iść wzdłuż drogi bez obawy przed patrolem policyjnym. Z każdym krokiem czułam, że wielki ból w sercu ustępuje. Zupełnie jakby to odległość była jego miarą. Nie natomiast uczucie do drugiej osoby, którą zostawiałam za plecami. Pozwoliłam więc nieść się stopom. Daleko. Jeszcze dalej przed siebie. W mrok nocy. Metr po metrze uwalniałam się od cierpienia. Zupełnie jakby przeszłość już mnie nie dotyczyła. Zastanawiałam się nawet czy byłam tą samą osobą sprzed paru godzin. Bo nie czułam się nią. Czułam się wolna. Od problemów, narkotyków, dziwnej niezrozumianej miłości, która powodowała, że się dusiłam. Oddałam mu serce w nadziei, że się przyjmie. Wszystko wyglądało inaczej niż się wydawało. Miałam czysty umysł. Ciepłe nocne powietrze zdawało się tulić mnie do siebie, światła samochodów i miasta upodabniały się do ruchomych gwiazd. Rozłożyłam ręce, pragnąc poczuć wiatr całą sobą. Włosy trzepotały na jego powiewie, kurtka napęczniała jak balon, który tylko czeka, aż wzbije się w powietrze. Uśmiechnęłam się. Po raz pierwszy od długiego czasu szczerze się śmiałam. Zupełnie jakbym przeczuwała, że gdzieś przede mną jest przyszłość. Nowa. Nieznana. Nieodkryta. Niebo, ziemia, powietrze, wszystko zdawało się mnie ku niej prowadzić. To coś czekało gdzieś tam. Spojrzałam w dół na swoje czarne trampki z ćwiekami na kostkach. Ile mogły pociągnąć? 

         Nie mam pojęcia jak długo i jak daleko zaszłam. Nie czułam nic prócz błogiego spokoju. Nawet nie wiedziałam kiedy szłam już ulicami miasta, potem stałam z ludźmi na przystanku jako jedyna osoba bez bagażu, a chwilę potem wsiadałam do wielkiego granatowego autobusu z tabliczką 'Seattle'. 



Czy to nie sprawia, że się uśmiechasz?
Czy to nie sprawia, że ja się uśmiecham?

Gdy słońce nie świeci, gdy nie świeci wcale
Czy to nie sprawia, że ja się uśmiecham?

I już za tobą tęsknię... tęsknię cały czas
I już za tobą tęsknię... tęsknię za tobą cały dzień
Tak właśnie się czuję...

Już za tobą tęsknię... tęsknię cały czas

Występne serce aż rośnie... a ja tęsknię za tobą cały dzień






c.d.n.


piątek, 1 listopada 2013

..::23::.. część I

Perry mówi:

Dziś znowu zmieniona narracja. Będzie krótko.
Wiem, że jesteście niepocieszeni. 
Wiem, że już mogłabym się bardziej postarać...
Chwila. Nie. Nie mogłabym.



- Kurwa, zjeby! Ruszcie dupy! Nie mam zamiaru spóźniać się jak ostatni pedał na koncert Coopera! - Wrzask Stevena obudziłby nawet martwą dziwkę. Stał przy naszym nowym białym Vanie. Wolałem ten stary, ale przez jakiegoś zjeba, który wjechał we mnie na światłach, musieliśmy wynająć ten. A te pedały i tak obwiniały mnie przez cały czas za skasowanie pierwszego auta. Razem z Izzym i McKaganem całkiem chętnie skierowaliśmy się w stronę Vana. Blondyn działał mi na nerwy. Nie dość, że nie chciał pić tylko cały czas myślał o tym jaki jest biedny i nieszczęśliwy, to jeszcze przez niego odeszła Angie. Lubiłem ją. Nie było to jakieś tam uczucie. Po prostu była seksowną, popierdoloną jak ja dziewczyną. Gdybym był kobietą, byłbym właśnie nią. Do tego ten seks... Przyznaję - było niesamowicie. Tylko nie wiedziałem dlaczego tak się tym zdenerwowała. 

- Kurwa, Slash! Uważaj jak leziesz! - Popcorn odepchnął mnie, gdy stanąłem mu na stopie. 

- Przez przypadek to było - mruknąłem, nie mając zbytnio ochoty na rozmowy. Walnąłem się z tyłu Vana, kładąc buty na siedzeniu przede mną. Oczywiście rezydował już tam McKagan, ale nawet go nie dotknąłem, gdy na mnie naskoczył:

- Weź, pojebie te giry! Nawet tu musisz być pieprzoną księżniczką?

Już chciałem mu co nieco odpowiedzieć, gdy zauważyłem, że Axl stoi pod Hellhouse. Wszyscy siedzieli już w Vanie, a on jak gdyby nigdy nic jarał przed wejściem i nie wyglądał na kogoś, kto ma zamiar wybrać się na koncert. 

- Chodź, Axl! - krzyknąłem przez okno, machając w jego stronę. Sądziłem, że po prostu nas nie zauważył albo czekał, aż fajka mu się dopali. Oba warianty były chujowe, bo Van rzucał się w oczy na kilometr, a pety paliliśmy także w środku auta.

- Nie. Spotkamy się na miejscu. Moja laska mnie podrzuci - odkrzyknął rudzielec, poprawiając okulary i czekając na chuj wie co. Zaskoczyła mnie nieco jego odpowiedź, bo wcześniej wszystko ustalaliśmy - mieliśmy pojechać parę ładnych godzin wcześniej. Nie zamierzaliśmy spóźniać się na koncert przed taką gwiazdą jaką był Alice. Jednak jak zwykle Axl miał swój plan.

- Weź, przestań - wtrącił się Izzy. - Przecież zgodziłeś się na to, że wyjedziemy teraz. I razem. Nie oddzielnie.

- Zresztą mogą być korki czy inne gówno. Wiesz przecież jakie tłumy walą na Coopera - dodał Adler. 

Wszyscy byli przeciwko temu pomysłowi. Nawet Alan. Ale jak Rose coś sobie postanowił, nie było sposobu, żeby oddalić go od jego pomysłu. I wykorzystał swoją siłę manipulacji ludźmi - przekonał Alana, że nie ma co się martwić. Wyruszą razem z Natalią pół godziny po nas i w ten oto sposób będą na czas w Santa Barbara. Jego może przekonał. Ale nas nie. 

***

Dotarliśmy na miejsce. Byliśmy gotowi do wejścia na scenę, już, teraz, zaraz. Jednak czegoś nam brakowało. Albo kogoś. Ktoś z organizatorów powiedział, że gramy za pięć minut.

- Pięć minut?! Kurwa chyba sobie żartujecie?! - wrzasnąłem, gdy facet, który miał nam zapłacić, oddalił się na bezpieczną odległość. Wszyscy zaczęli biegać po całym ośrodku i szukać Rose'a. Z każdej strony dało się słyszeć krzyki:

- Gdzie jest Axl?!

- Widział ktoś Axla?!

Ale nic to nie dało. Jego tak nie było, jak nie było. Ociągaliśmy się tak długo jak się dało. Chodziliśmy co chwilę do kibla, na fajkę, nawet na siłę zarywaliśmy babki od organizatorów. Nie było z tego zabawy, ale czas leciał. Jednak wiedzieliśmy, że to nic nie da. Z szacunku do Coopera musieliśmy zagrać. Z wokalistą albo bez niego.

- To co, musimy sobie kurwa poradzić bez Rose'a. Trzeba będzie ciągnąć losy. Kto będzie śpiewał za tego chuja?


Nikt nie palił się do tego pomysłu.


- Ja odpadam! Gram na perkusji.


- No ja tak samo. W końcu jestem gitarą prowadzącą. Nie ma mowy, żebym jeszcze skrzeczał jak nasz rudy pedał. Nie.


Wszyscy spojrzeliśmy na Duffa. 

- Co, kurwa?! - rzucił, ale nie miał wyboru. Musiał się zgodzić. - Ale Izzy będzie śpiewał ze mną. Inaczej pierdolę to wszystko - dodał.


- Pierdolona kurwa. – Stradlin skapitulował. Nikomu nie podobał się ten pomysł, ale musieliśmy jakoś sobie poradzić. Innego wyjścia nie było. 


O ósmej weszliśmy na scenę. Patrzyliśmy po sobie jak ostatni kretyni. Uśmiechaliśmy się do piszczących dziewczyn jak ostatnie chuje, aż chciało się rzygać. Naprawdę zależało mi na tym koncercie. Reszcie też. No, może nie Axlowi, którego przysiągłem zajebać. Patrząc po minach pozostałych, myśleliśmy podobnie. Izzy razem z Duffem zaśpiewali Whole Lotta Rosie AC/DC i parę innych coverów. Naprawdę robiliśmy co było w naszej mocy, ale bez Axla to była porażka. Praktycznie non stop improwizowaliśmy. Byliśmy otwarciem dla Alice Coopera do kurwy nędzy, a sprzętowi zamiast nam pomóc, zalali się w trupa w barze. Byliśmy sami na arenie z tłumem ludzi. Z braku pomysłów zaczęliśmy nawet grać bluesa, ale ludzie czekali na ostrego rocka. Wyglądali na takich, którzy czuli się oszukani. Izzy i Duff krzyknęli parę słów tu i tam. Techniczny Duffa, McBob, śpiewał z nami. Bez Axla nie byliśmy prawdziwymi Guns N' Roses. Byliśmy żałośni. Wszystko szło ku najgorszemu. Musieliśmy nawet poprosić publiczność, żeby śpiewała za nas. Nawet pytaliśmy czy nie ma wśród nich jakiegoś wokalisty. Przez minutę wydawało się, że ludzie nas polubili, ale sytuacja szybko się zmieniła. Koniec końców zaczęliśmy wszystkich wyzywać, a w naszą stronę poleciały przedmioty. I wcale nie były to staniki. Gdy Steven dostał wielkim buciorem, wkurwił się i rzucił nim w tłum. Na naszego pecha dostała nim jakaś dziewczyna. To było chore. Byliśmy tam o wyznaczonym czasie, a i tak musieliśmy uciekać przed nadchodzącą katastrofą.

Byłem tak wkurwiony na Axla, że rzuciłem gitarę i poszedłem do garderoby. Zacząłem wywracać tam wszystko do góry nogami. Za chwilę dołączyli do mnie Steven, Izzy i Duff. Rozrzucaliśmy cały ten syf, byle tylko rozładować swój gniew.

- Pierdolę to! Jak go zobaczę, to zajebię gnoja! Kurwa! - darłem się co chwila, nie zwracając uwagi na stojące w drzwiach panienki chętne do bliższego poznania. - Czego tu, do cholery?! - rzuciłem w ich stronę. - Wypierdalajcie!

Uciekły od razu.

- Ej, ludzie! Sami musimy stąd wypierdalać - rzucił Stradlin. - Jeśli przyjdzie ktoś z ochrony czy organizatorów, to już po nas. W dodatku ludzie wdarli się już na scenę. Zaraz tu kurwa będą!

Zebraliśmy całe to gówno i wypieprzaliśmy stamtąd ile sił. Wybiegłem za Adlerem, który trzymał swój cenny werbel i pałeczki prosto na parking. Sam trzymałem gitarę pod pachą. To był sprint życia. Najszybszy oczywiście był McKagan ze swoim basem przewieszonym przez plecy. Izzy przybiegł jako ostatni. 

- Kurwa! Spierdalajmy stąd! - rzucił ktoś, a reszta szybko na to przystała. Już pakowałem się do białego Vana, gdy jakieś trzy samochody dalej zobaczyłem Axla! Bez namysłu pobiegłem w jego kierunku. Złapałem go za kurtkę i przygwoździłem do maski Camaro.

- Ty pierdolona kurwo! Zjebana faszystowska świnio! - darłem się na niego, a on się tylko głupio śmiał. Już miałem mu przypierdolić, gdy podniosłem wzrok i zobaczyłem Natalię na miejscu kierowcy. Patrzyła na mnie przestraszona z rękoma zaciśniętymi na kółku. Dokładnie w tym samym momencie nasz biały Van zajechał obok, a Steven krzyczał do mnie, żebym wsiadał. 

- Kurwa! Co jeszcze?!

Niezdecydowany w końcu puściłem rudego i pobiegłem do samochodu. Wskoczyłem do środka, a nasz kierowca ruszył od razu z miejsca z piskiem opon. 

- Musimy poszukać nowego wokalisty - rzuciłem, leżąc na środku samochodu. - Ja już nie wyrabiam z tym popierdoleńcem.

- Też mam go serdecznie dosyć. Jak dojedziemy do Hollywood, mam zamiar przeszukać całe to pierdolone miasto, byle tylko znaleźć normalnego wokalistę. Ich tu jest kurwa tyle dziwek! Na pęczki! - Mój pomysł poparł Adler, a po chwili jak się okazało McKagan i Stradlin. Alana z nami nie było. Został, by po nas posprzątać. Miałem na dziś dosyć. Nawet nie miałem ochoty na dziewczyny. No może na jedną, która akurat chuj wiem, gdzie była. Instynktownie spojrzałem na Duffa. Znowu siedział daleko ode mnie i gapił się za okno. Podczas tego całego zamieszania chyba zapomniał o Angie i całkiem dobrze się bawił. A teraz znowu rozpaczał. Westchnąłem. 

Zebrałem się z ziemi i podszedłem do niego. Bez pytania usiadłem obok, blokując mu drogę ucieczki. Reszta ekscytowała się pomysłem znalezienia nowego wokalisty, więc nikt nie zwracał na nas uwagi. 

- Co jest, suko? - rzuciłem na początek. Zawsze dobrze się dogadywaliśmy, a teraz wszystko się zjebało. Nie miałem pojęcia tylko dlaczego McKagan tak się zachowywał w stosunku do mnie. Gdy wchodziłem do pokoju, on wychodził z niego obrażony. Gdy pytałem się czy pójdziemy na piwo, mówił, że jest zajęty. A z Adlerem albo Stradlinem to nie widział problemu, żeby wyjść do baru.

- Spierdalaj, Slash. Nie mam ochoty z tobą gadać - odburknął, przybliżając się do okna. Powąchałem się. Nie jebałem, aż tak żeby musiał się odsuwać.

- Gramy kurwa w jednym zespole. Masz zamiar mnie unikać przez resztę naszego jebanego życia? - spytałem. Nagle nie wiadomo skąd przypomniało mi się pierwsze spotkanie z dziewczynami. To był dobry czas. Wszyscy gapili się na nie jak biedacy na mięso. Obie wolne i całe dla nas. Gdy tylko się rozdzielaliśmy, ciągle o nich gadaliśmy jak chorzy psychicznie. Czułem się trochę jak jakiś prześladowca czy coś w tym rodzaju. A później Duffowi zachciało się związku, Axl poszedł w jego ślady i wszystko zrobiło wielkie 'pierdut'!

- O co ci kurwa teraz chodzi? - McKagan wyrwał mnie z rozmyślań, patrząc się na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Miał wypisane na twarzy 'What the fuck, Hudson?!'. Świetne pytanie. Mogłem zapytać go o to samo. - Pozwalałem ci na pieprzenie moich lasek i na odwrót. Ale jak się znalazła taka, na której mi zależało, postanowiłeś tradycyjnie się wpierdolić.  - Urwał. - Pierdoliłeś Angie?

Spojrzałem na niego. A więc o to chodziło... Od razu stanęła mi jej twarz przed oczami. Cała moja. 

- Wiesz, że tak - odparłem, gapiąc się w siedzenie przed mną. Wiedziałem, że w tym momencie McKagan zabijał mnie wzrokiem. Gdybym na niego spojrzał, naprawdę bym umarł. Wierzcie mi. Ale nie jestem kłamcą. A w dodatku nie było to nic złego. Tak sądzę...

- I ty kurwa się dziwisz, że nie chcę z tobą gadać... - wydusił w końcu z siebie. Był wkurwiony, ale bardziej myślałem, że da mi w ryło. I dał. Dostałem tak mocno, że ocknąłem się chwilę potem na podłodze. Wstałem, oddałem mu i zaczęliśmy się tłuc. Jebaliśmy się po ryjach jak nastolatki. Kotłowaliśmy się dobrą chwilę, gdy w końcu McKagan pieprznął mnie kolanem w głowę. W pierwszej chwili chciałem mu oddać, ale machnąłem ręką. Może teraz przynajmniej się uspokoi. A w dodatku nie miałby ze mną szans. Niech zna łaskę pana. 

Bez słowa usiedliśmy z powrotem na swoje miejsce. Poszarpani, zakrwawieni i dyszący.

- I co teraz? - spytałem, opierając się na siedzeniu. Nie miałem innego zajęcia, więc patrzyłem przed siebie. Trochę jebał mnie policzek od uderzenia McKagana, ale nie aż tak, żeby się z tym afiszować. 

- Obaj spierdoliliśmy sprawę - wydyszał Duff. Po chwili jednak zaczął śmiać się jak psychopata. Spojrzałem na niego krzywo, ale koniec końców wyciągnąłem spod siedzenia wódkę i zaczęliśmy pić.

- Wasze zdrowie! - rzuciłem i stuknęliśmy się butelkami.

Koniec końców ten dzień nie był tak zjebany jak sądziliśmy. Daliśmy koncert, dostaliśmy kasę, a tłum był tam tylko, żeby oglądać Alice'a.

niedziela, 27 października 2013

..::22::..

Perry głosi:
Z każdym kolejny rozdziałem wydaje mi się, że są coraz nudniejsze.
I bez ładu i składu.
Po prostu chujowe.
Tylko ja mam takie wrażenie?


Jestem głodna. Realnie, nie ćpuńsko. Zawsze Natalia zajmowała się stroną żywieniową. To wszystko wydaje się realnie niemożliwe. Te wspomnienia. Te osoby. Ten świat. Na dziś jestem pijaczyną, która szuka celu w życiu. Kurdę. Ogarnij dupę, mała. Na szczęście mam trochę kasy, ale długo nie pociągnę. O, nie! Dupy nie będę dawać! A w dodatku nie chcę żeby moje życie opierało się na kasie. I nie będzie. Muszę tylko obmyślić, co chcę robić. Powoli zaczynam sobie uświadamiać, ze nic nie umiem.

Park powoli zaczyna się zaludniać. Rodziny z dziećmi, jogging, spacer z psem, poetycka rozmowa. Tylko ja tu nie pasuję. Siedzę tu od wczorajszego popołudnia. Skryta za swoimi włosami, straszę dzieci. Jednak przynajmniej wiedzą, że nie mogą stać się kimś takim. Ja nie spaceruję. Nie tutaj. Nie wiem, gdzie patrzeć. Gapię się w nicość, a to wszystko jest cholernie mylące. Wszyscy poruszają się tak cholernie szybko, że aż chce mi się rzygać.  

A w dodatku między nogami mnie świerzbi.

Nie ma mnie tam już trzeci dzień. Tak, bo dziś jest dwudziesty drugi. A jutro wsadzam zad do jakiegoś samochodu na stopa albo busa i jadę na Coopera. W dupie, że będą tam oni. Nie muszę być na tę godzinę. A wracając do tego, nie rozmawiałam się z…nim już ładnych parę dni. Ale to przejdzie. Zawsze wszystko przechodzi. Tylko, że takich jak on nie ma. Nie mogę! Przestań!

Wkładam twarz w dłonie. Dopiero teraz orientuję się, że Jack cały czas jest w mojej ręce. On nigdy nie miał takich problemów. Jeździł z gwiazdami rocka, zawsze uwielbiany. No, może czasem ktoś trzaskał nim o ziemię. Ale nigdy nie stał sam w rogu, nigdy nie cierpiał, nie był porzucony…

- Zobacz, mamo! Mim! Nie rusza się! – Krzyk jakiegoś dzieciaka nie pozwala zebrać mi myśli. Podnoszę oczy. Patrzę w górę na matkę bachora. Ta przerażona szybko zabiera klopsa dalej.

- To nie mim. To pijak i ćpun.

Fakt. Od picia i nieprzespanej nocy mam pewnie tak przekrwione oczy, tłuste włosy i wyglądam w ogóle jak jakieś zombie. Oczy mam suche od wyschniętych łez. Cała zdrętwiałam i nie mam siły ani ochoty wstać. Jestem jak kamień. Zapewne, gdy ten dzieciak przyjdzie tu za dziesięć lat, ja wciąć będę panią tej ławki.

- Agata?

Obcy głos mówi mi po imieniu. Może mam omamy.

- Tak! Agata! O, mój Boże!

- Baz?

Męski głos. Patrzę, dookoła, co właściwie jest tylko podniesieniem wzroku na chudego bruneta, siedzącego naprzeciwko. Przekręcam głowę jak psiak. To nie Bach. Kojarzę dziada, ale skąd? Muszę do tego dojść. Chwila!

Jednak koleś podbiega i zaczyna się przytulać. WTF?!

- Już nie w izolatce, co? – śmieje się.

O, Bożeno! TOĆ TO MIKE! Z odwyku! Jak się zmienił! Szok! Nie, no nie wierzę! Będę musiała opowiedzieć to Nat… a, no tak.

- Jak ty świetnie wyglądasz! – mówię zachrypniętym głosem. – Jakim… jakim cudem?! Kurwa!

- Agata, nie przeklinaj – Poważnieje na moment.

- Wybacz! Ale jestem w taki szoku… Niech cię! Mike! – Braknie mi słów. – Jak… jak ci się udało? Byłeś już skreślony.

Mike siedzi już obok z ramieniem opartym na oparciu. Już nie ma tłustych klajtrów opadających na całą twarz. Nie wiedziałam, że miał takie ładne oczy.

- Wyszedłem właściwie w tym samym czasie, co wy. Jednak jak wiesz, jestem dobry w kalkulacjach i tylko Bogu zawdzięczam, że mnie tego talentu nie pozbawił. Gdy kupowałem hot doga, zacząłem robić wykład sprzedawcy, co się mu opłaca i usłyszał to jakiś ważniak. Spodobało mu się to, co usłyszał. I mnie zatrudnił po jakimś banalnym teście, którego podobno nikt nie mógł zdać. Wyobrażasz sobie?

Co? O czym on gada? Kurwa, zwolnij. Był szczęśliwy, a ja mogłam tylko czerpać i napawać się jego szczęściem niczym złodziej, choć tylko przez te parę sekund.

- Od razu przypomniałaś mi się ty. Pamiętasz te swoje wypowiedzi na sesjach? Lubiłem to i brakuje mi tego. Wtedy potrafiłem nie myśleć o prochach, a cała moja uwaga skupiała się na rozmowie z tobą i wymyśleniu kolejnego wkurzającego cię pytania. Brakuje mi tych ludzi. Tych regularnych rozmów, na których czasem się milczało, ale one były. Każdy to czuł. A jak z tobą? To twoje butelki? – pyta, wskazując kosz.

Znowu robię się smutna. Kiwam leciuteńko głową, że prawie nie widać.

- Nie wiem, co ci powiedzieć. Początek zapowiadał się dobrze, a teraz… chyba pójdę do anonimowych alkoholików.

- Aż tak źle?! Powiedz, co się stało? Może da się to jakoś odkręcić?

Nie miałam nic innego do roboty HAHA w ogóle nie miałam roboty! Żebym wiedziała, co mogłabym zrobić… Mogłam Mike’owi zaufać. Poprawka. Nie miałam wyjścia. Przez ten czas na odwyku, stał się moim bliskim przyjacielem. Oczywiście, Natalii nikt nie pobije na głowę. NIGDY!

- To wszystko już stracone – mruczę. – Nie wiem czy chce ci się słuchać. To dość długa i popieeee…rniczona historia. Teraz jest chujowo, ale stabilnie.

- Mam czas.

- Jak chcesz… Ostrzegałam. Po wyjściu poznałyśmy takich miejscowych grajków. Może obili ci się o uszy Guns N’ Roses?

- Tiaaaa. Kojarzę nazwę. Będą grać przed Cooperem, co nie?

- Jedziesz?! – pytam podniecona.

- Nieee, a ty?

- No, chciałabym.

- Podrzucę cię.

Wow! Szybko poszło! Dobra. Jest transport. Wracam do opowieści.

- Dla jednego z nich kompletnie straciłam głowę i po trzech dniach wylądowaliśmy w łóżku. – Zerkam w jego stronę. Widzę, że Mike’owi rzednie mina. Czytam z jego twarzy jak z kartki „Muzycy. Tylko dupczą.” – Jednak on wcale nie był party tylko na seks. Przegadaliśmy całą noc. Potrafił słuchać. I potrafił mnie zrozumieć. No, i zamieszkałam z nim i jego kumplami w jakiejś norze. Natalia teraz jest z ich wokalistą. – Mike chyba kochał Natalę, a wiadomość, że ma faceta jakoś go przybiła. – Pokłóciliśmy się. I to ostro. Jak sobie teraz przypominam to nigdy nie byłam tak wkurzona. Wyszłam z domu i… już nie wróciłam.

Cisza. Z oddali dochodzą odgłosy ulicy.

- Długo cię nie ma?

- To jest drugi dzień.

- Masz gdzie spać?

- Nooo ta ławka.

- Żartujesz?! O, nie! Nie będę cię jutro ściągał z ławek. Pojedziemy do mnie. Umyjesz się, zjesz porządnie i porozmawiamy od początku do końca. – Wstał, wyjął mi Jacka z dłoni i dorzucił do pełnego już kosza. Nie opierałam się. Nie miałam siły. – Chodź.

Wyciągnął rękę i wziął pod ramię.

***

Jedziemy. Najnowszy jaguar. Obok mnie Mike na miejscu kierowcy daje mu iść. Zdaje się, że jedziemy w stronę Hollywood. Czuję się tu dość niezręcznie. Pan pedant i esteta, a z drugiej strony ja – pijana do granic możliwości, że prawie odjeżdżam. Proszę zaznaczyć 'śmierdząca'. Nie ma co. Ale przyjemnie jest zapaść się w miękkie siedzenie i zamknąć oczy. Bo w końcu czułam się bezpiecznie. Nie to, co na ulicy. Tam było mi wszystko obojętne. I teraz mnie to przeraża. Gdybym została tak tydzień, opanowałabym mnie znieczulica.

Gadamy o odwyku, o ludziach, którym się udało i Mike ma z nimi kontakt, ale także byli tacy, którzy nie wytrzymali. Na przykład Gwen, Bobby, James, Elektra… Mogę rzucać imionami przez długie godziny. Każdego pamiętam. Każdą twarz, każdą barwę głosu.

- Tęsknisz? – spytał, patrząc cały czas na drogę.

- Naczy, nie. To znaczy tak. No, nie wiem. Chyba tęsknię... Zresztą już wzięłam. A ty?

- Agata... Tęsknię. Każdy tęskni, więc się nie martw, ale Bóg jest większy od tego wszystkiego i nam pomoże. A zachwiania?

- Duff i jego kumple ćpali. Szczególnie taki Steve, ale gdy Duff dowiedział się, że byłam na odwyku, przystopował. I właściwie wszystko było normalnie. Raczej pili Jacka… – milczę, łapiąc się na tym co właśnie powiedziałam.

- I dlatego też go pijesz? – Kurdę chujowo, jest dobry.

- Ich manager miał kokę jakiś czas temu. – Spuszczam głowę. – Byłam już blisko, ale coś mnie powstrzymało. To chyba…chyba był… – Chyba palę buraka, ale jest mi wstyd za to, że chciałam nawpieprzać się. Głowa zaczęła mnie boleć.

-  Hm… Wszystko jest możliwe.

Dzięki, Mike! Oparłam się o szybę i patrzyłam do góry na mijaną rzeczywistość.

***

Wchodzę do pięknego mieszkania. Białe ściany, idealnie prostokątne. Naprzeciwko siebie jakieś dziesięć metrów przed sobą widzę szybę. Całą tamtą ścianę pokrywa szkło. Podchodzę do niej. Widzę nocną panoramę Los Angeles. Boże, jak pięknie. Podczas, gdy ja zachowuję się jak Alicja w Krainie Czarów, Mike zamyka drzwi i zdejmuje swój zamszowy płaszcz. Ma ubraną nieskazitelnie białą koszulę. Rozluźnia krawat i pyta:

- Chcesz wina?

Patrzę na niego wilkiem i zaraz się poprawia:

- Zrobię herbatę.

Zawsze podobało mi się to jak facet, obojętnie jaki, poluźnia krawat. Było w tym coś niesamowitego. Idę za Mikiem do kuchni i staję jak wryta! TARAS! Taras na całe LA! Idę jak w amoku i czuję wiatr na twarzy. Patrzę w dół i momentalnie dostaję zawrotu głowy.

Ile to metrów? A może cały kilometr?

- Ale się urządziłeś!

Mike stoi w wyjściu na taras, opierając się o nie ramieniem. Ręce trzyma w kieszeniach. Zupełnie inny Mike. To nie jest ten ćpun. Nie może…

- Ładnie, ale nie mam nikogo, kto mógłby też się tym cieszyć.

Posmutniał, więc już nie wytrzymuję:

- Dlaczego?

- Ten ktoś jest nieosiągalny.

Sprytny jest. Więc jestem już pewna, że to Natalia.

- Jak to możliwe? – pytam.

Spuszcza głowę. Coś go trapi. Chyba nie wie, co powiedzieć.

- Wiesz, leczę się z tego.

WTF??!! Co jest grane? Leczy się z miłości do Natalii?! CO?! Chyba zauważa, że coś nie łapię i otwiera się całkowicie:

- Jestem homoseksualistą.

Padam! Takiej odpowiedzi się nie domyślałam! Ale tłumaczy to te wszystkie wcześniejsze wypowiedzi.

- Zdałem sobie sprawę z całej tej sytuacji i zacząłem terapię. – Patrzy na mnie. – Nienawidzisz homoseksualistów, co?

- Owszem, ale tylko tych, którzy manifestują. Ciebie poznałam, jako zwykłego faceta i wiesz już, że to dziwne, więc czemu mam cię nienawidzić? – Uśmiechamy się do siebie. Od razu jakoś jest łatwiej. Przynajmniej wiem, że nie będzie kombinował. To po pierwsze, po drugie to Mike.

- A może powiesz mi tak wszystko, wszystko? Tak od początku? – pyta. – Widzę, że chcesz się wygadać.

- Chyba na to czekałam.

Zeskakuje z poręczy i wchodzę do środka. Siadam na stołku za barkiem, który jest połączony od razu z kuchnią i patrzę na Mike’a jak przygotowuje kolację. Nie pozwolił mi robić z nim. Miało to być coś ekstra i tylko on wiedział jak to zrobić. Powiedział, że jako wybitny kucharz-samouk muszę zrecenzować jego danie. Nie protestowałam. On robi,  ja opowiadam.

***

- Z tego, co mówiłaś to stwierdzam tylko jedno. Ty go kochasz, a on z jego zachowania wnioskując też. To jest ten.

Siedzimy rozwaleni na jego kanapie, zajadając się rakletem i rukolą. Siedzimy naprzeciwko siebie. No właściwie to bokiem, bo ja mam podkurczone nogi, a on opiera nogi o szklany stolik przed sofą. Jego słowa zabolały. 

- Miałeś mnie pocieszyć i powiedzieć, że jest dupkiem! Zdrajco!

Udaję złą i rzucam w niego poduszką.

- Ale to prawda. I jeśli chodzi o ból, to będzie boleć, aż do czasu, gdy do niego nie wrócisz. Myślisz, że jak on się czuje?

- Nie obchodzi mnie to – burczę.

Coś poruszyło się w moim sercu. Coś, co zaprzeczało temu, co powiedziałam. Jednak chciałam to zdusić.

- A wcale, że obchodzi. Nie uciekniesz przed miłością. Popatrz – poprawił się i spojrzał na mnie. – A myślisz, że czemu cię ciągnie do Santa Barbary?

- Bo chcę zobaczyć Alice’a Coopera?

- Też, ale tam będzie on. Widzisz? I tak będzie zawsze. Nie możesz wiecznie uciekać. Tylko, że ty musisz podjąć tę decyzję, bo jego łatwo znajdziesz, ale on ciebie już tak łatwo nie znajdzie. Bez niego nie będziesz szczęśliwa, rozumiesz? – patrzy mi w oczy swoim boskim wzrokiem. Łzy zaczynają mi lecieć. Już po raz setny wybuchnę płaczem podczas tego wieczora i tej rozmowy. – Wszystko będzie dobrze. Prześpij się z tym. A teraz chodź.

Podnosi mnie i czystą, kładzie w czystym łóżku. Niczym ojciec całuje w czoło, gasi światło i cicho zamyka drzwi, mówiąc „Dobranoc”.

 ***

Budzę się. Jednak zaraz spadam z łóżka. Gdzie ja, kurwa, jestem?! Tylko nie mówcie, że dałam komuś dupy?! Rozglądam się przestraszona. Na drzwiach wiszą moje rzeczy świeżo odebrane z pralni. Uff… Przypominam sobie, że jestem u Mike’a. 

Nagle dochodzi do mnie jakiś piękny zapach. Pociągam nosem. Omlet. Cukier waniliowy. Oliwa z oliwek prosto z Portugalii. I świeżuteńko mielona kawa. Zamykam oczy, wstaję i wychodzę z pokoju. Moją piżamą jest tradycyjnie koszula. Ale nie w kratę, nie brudna, lecz biała i czysta. Prócz niej mam tylko majtki. Nie wstydzę się Mike’a. Fakt, że jego psychika podnieca się tylko na mężczyzn, uspakaja mnie.

Zaglądam zza rogu i wiedzę mojego przyjaciela w garniturze od Gucciego, kręcącego się po kuchni. W tle słyszę Neila Armstronga. Podłoga jest podgrzewana. Marzenie. Mike podnosi wzrok.

- Dzień dobry, śpiąca królewno. – ukazuje śnieżnobiałe, piękne zęby.

- Dzień dobry – odpowiadam, przeciągając się.

- Jak się spało?

- Bajecznie – uśmiecham się i rozmarzonym wzrokiem obdarowuję Mike’a. – Czuję omlety.

- Tak. Chciałem, żeby po wczorajszym ciężkim wieczorze, było coś lekkiego. Puszyste omlety wydały mi się najlepszym pomysłem na rozpoczęcie dnia.

Ale się zmienił! Niesamowite! Chcę tylko stać i podziwiać.

- Która godzina? – pytam, siadając w moje miejsce za barkiem i kładąc łokcie na blacie. Czarny marmur. Jest ciepły. Wyciągam po nim dłonie i kładę policzek.

- Po dziesiątej.

Kładzie tuż przede mną omlet.

- Podnieś się.

Czuję się jakbym słyszała matkę. Jednak siadam i z okrągłymi oczami zaczynam się zajadać.

- A ty nie pracujesz? – pytam z pełną buzią. PYSZNOŚCI!

- Dziś będę miał spotkanie o jedenastej, więc za chwilę wychodzę. Mieszkanie zostawiam tobie. – Schyla się, żeby wsiąść torbę z czarnej skóry. – Wrócę coś pewnie koło drugiej.

Patrzy na mnie. Wie, o co mi chodzi.

- Spokojnie. Koncert jest na dwudziestą pierwszą, więc wyjedziemy stąd o dziewiętnastej.

Uśmiecham się do niego z wypchanymi policzkami i dostaję buziaka w prawy.

- Jakby, co wszystkie składniki masz w lodówce. Możesz też sobie coś zamówić. Adresy są w skórzanym notesie w szufladzie. A! A pieniądze… – chwilę grzebie w kieszeni i wyjmuje też skórzany portfel. – Masz tu pięćdziesiąt dolarów. Nie wydaj wszystkiego i nigdzie nie wychodź. Wiem jak ty znasz miasto – mrugnął, zmierzwił mi moje strąki i wyszedł.
 
- Dobrze, mamo! – krzyczę za nim.

Ale kurde! Nie powiedziałam Mike’owi o moim śnie. Stałam na rozdrożu drogi w lesie. Jeden drewniany znak wskazywał prawo i ten miał napis „Stairway To Heaven”. Przekręciłam głowę nic nie rozumiejąc, ale drugi był prosty i wiedziałam, że muszę dokonać wyboru cholernej drogi. „Highway To Hell”. Nie chciałam rozdrapywać starych ran. Wiedziałam, czego pragnę. Poszłam dalej.

 ***

Przez cały dzień się obijałam, słuchając Led Zepellin. Mike ma świetną kolekcję. Jem lody, oglądam telewizję i znowu jem. Płaczę na romansach. Słone jedzenie, potem słodkie i tak na zmianę. Natalia, płacz, rozpacz, załamanie, palpitacje serca i wyjście na świeże powietrze. Opanowanie się i powrót do środka. Na zewnątrz zimno, więc ogrzałoby się w jakichś męskich ramionach. Duff, płacz, załamanie, ryk, walnięcie na kanapę, ryk w poduszkę. Schemat powtarza się aż do powrotu Mike’a o drugiej. Od razu rzuca się żeby mnie pocieszyć i razem robimy sushi. Chwilowo moja własna mała załamka odchodzi na bok.

Wiecie, porównując takie życie, a to sprzed nocy na rampie to życiorys dwóch innych osób. I obie są we mnie. Tkwią. I nie zamierzają odejść. Choć jedna zaczyna być bardziej przekonywująca.

- To co chcesz teraz robić? – Mike patrzy pytająco.

- Ja? Nikt mnie jeszcze dotąd o to nie pytał.

- To jest twój dzień. Do dziewiętnastej robimy, co chcesz.

- A właśnie. Co po koncercie? – patrzę na niego, przygryzając kciuk.

- Raczej na niego nie pójdę tylko wrócę do domu. Jutro mam pracę.

- No, tak. – Ale głupio mi się robi. Zrobił dla mnie tak wiele, a ja jeszcze się podczepiam. – Tak tylko pytałam…

- Ale tobie chodzi ogólnie? Aaaaa – Nie rozumiem jego wypowiedzi, ale czekam, aż powie, co ma na myśli. – Toć wracaj autobusem. O tej godzinie na pewno będę w domu, albo wiesz, co. Dam ci klucze.

Nie wierzę! Biorę od niego klucze, mrucząc:

- Wiesz, że nie musisz… Nie, ja nie mogę…

Patrzy na mnie jakbym była upośledzona. Z taką troską i pobłażliwością. Nie musi nic mówić, bo znam to spojrzenie. Dziękuję mu skinieniem głowy. Jakby, co, mam dokąd wracać. To najważniejsze.

- A teraz chodź! – rzuca. – Pójdziemy do teatru a potem na kolację.

***

Jedziemy na koncert. No, właściwie tylko ja, bo Mike wraca do domu. Byliśmy na Draculi w teatrze i w jakiejś bogatej restauracji dla snobów. Zamówiłam krewetki i kraba. Pychota!

- Jak się z nim spotkasz, masz z nim porozmawiać. – Mike tłumaczy mi, co mam zrobić. Właściwie jest to rozkaz. – Rozumiesz?

- Taa jasne. – Gapię się za okno. W tłumie szalonych fanów Coopera na pewno nie znajdę Natalii ani żadnego Gunsa.

- Nie „ta jasne”! To ważne. Ty tego chcesz, ale chowasz to tak głęboko, że nie wiesz, czy się do tego przyznać.

Podjeżdżamy do budki, która dalej prowadzi do autostrady.

- A tak w ogóle jak się z nim pogodzisz, to poznasz Alice’a Coopera.

Gapię się na niego z szeroko otwartymi gałami. Faktycznie. Ale nie chcę się z NIM godzić interesownie. Po pierwsze mam zamiar o nim zapomnieć – do końca nie zwierzyłam się z tego Mike’owi. O nim, ale nie o Natalii. Już sama nie wiem czego chcę! Raz jestem wredną suką, która ma plan związany tylko na pranie kasy, ale po chwili jednak padłabym przed blondysiem i przepraszała, byle tylko mi wybaczył. Wiele osób mówiło mi, że jestem chora. Może coś w tym jest? Może to znaczy, że jestem psychopatką?

- Masz z nim porozmawiać. Nie zostawiaj takiego kwasu. Jeśli teraz tego nie załatwisz, będzie się to ciągnęło w tobie całe życie. Na każdy kłopot będziesz uciekać? W życiu zdarzają się upadki. Wiele upadków. Jednak nie można się poddawać. Jesteśmy tego żywym dowodem, jeśli patrzymy z perspektywy odwyku. Jeżeli go kochasz (nie zaprzeczaj!) to co jest nie tak? Nie ma związków idealnych. Każdy się kiedyś pożarł z bliskim, ale nigdy nie można uciekać. To zwykłe tchórzostwo.

Wpadł w słowotok. Nie będę tu przytaczać teraz całej naszej rozmowy, a właściwie wykładu Mike’a. Jednak uświadomił mi jedno. Nawet jeśli już z nim nie będę, mam z nim pogadać. A jeśli nawet go nie znajdę, muszę się zobaczyć z Natalią i powiedzieć, że wszystko u mnie w porządku. Żeby się nie martwiła, bo jak ją znam, to bidulka pewnie nie może spać. 

Mike to naprawdę mądry koleś. Przez te dwie godziny podróży udowadnia, że można się odbić od kompletnego dna. Trzeba tylko chcieć i mieć wiarę. Teraz wydaje mi się, że wszystko się ułoży. Tylko nadal mam dziwny ucisk w żołądku…

***
Pełno ludzi. Spodziewałam się podobnego tłumu, ale nie czuję się samotna. Już na Scene Street byłam sama, więc może zaczynam się przyzwyczajać. W pobliskim sklepie kupuję orzeszki w karmelu. Dwóch wielkich goryli stoi przy wejściu. Uśmiecham się i pokazuję bilet. Wpuszczają mnie jakimś wejściem obok. WTF?! Dopiero teraz widzę na bilecie „Circus”! Mike kupił mi bilet pod samą sceną! A to spryciarz! Ze sceny będą mnie widzieć… Super…

Zaczynam się stresować. Chętnie uciekłabym stąd, ale bydło pcha się naprzód.

- Sama?

Grupka uśmiechniętych chłopaków i dziewczyn patrzy się w moją stronę.

- No wygląda na to, że nikt mnie nie chce.

- Chodź do nas.

Idę. Nie spamiętuję imion, bo w tym chaosie i tak nic nie słychać. Wszyscy stoimy już pod sceną i zaczyna się gadka o supporcie.

- Chłopaki dają czadu. Podobno na początku przyszłego roku wydadzą debiutkę.

- A ja słyszałam, że są nieźle porąbani. Chuje i tyle, którzy myślą, że są rockersami.

- Może masz rację…

- Grają dobrą muzykę i tylko to się liczy. Nie muszę znać ich porąbanego życiorysu.

Gadają, stoję obok, ale mam głowę zupełnie gdzie indziej. Wgapiona w basa jakieś dziesięć metrów na lewo ode mnie. Dobrze, że jest tak daleko, ale i tak zdecydowanie za blisko.

- A ty?

- Nie znam ich – odpowiadam automatycznie. Właściwie nie wiem, o co mnie pytali. Nie interesuje mnie to. Chcę tylko przeżyć ten koncert. W końcu gaszą się światła. Ludzie zaczynają się drzeć i bić brawo. Jakieś kilka metrów przede mną, widzę znajomą kowbojkę Izzy’ego. A więc zaczęło się…