niedziela, 27 października 2013

..::22::..

Perry głosi:
Z każdym kolejny rozdziałem wydaje mi się, że są coraz nudniejsze.
I bez ładu i składu.
Po prostu chujowe.
Tylko ja mam takie wrażenie?


Jestem głodna. Realnie, nie ćpuńsko. Zawsze Natalia zajmowała się stroną żywieniową. To wszystko wydaje się realnie niemożliwe. Te wspomnienia. Te osoby. Ten świat. Na dziś jestem pijaczyną, która szuka celu w życiu. Kurdę. Ogarnij dupę, mała. Na szczęście mam trochę kasy, ale długo nie pociągnę. O, nie! Dupy nie będę dawać! A w dodatku nie chcę żeby moje życie opierało się na kasie. I nie będzie. Muszę tylko obmyślić, co chcę robić. Powoli zaczynam sobie uświadamiać, ze nic nie umiem.

Park powoli zaczyna się zaludniać. Rodziny z dziećmi, jogging, spacer z psem, poetycka rozmowa. Tylko ja tu nie pasuję. Siedzę tu od wczorajszego popołudnia. Skryta za swoimi włosami, straszę dzieci. Jednak przynajmniej wiedzą, że nie mogą stać się kimś takim. Ja nie spaceruję. Nie tutaj. Nie wiem, gdzie patrzeć. Gapię się w nicość, a to wszystko jest cholernie mylące. Wszyscy poruszają się tak cholernie szybko, że aż chce mi się rzygać.  

A w dodatku między nogami mnie świerzbi.

Nie ma mnie tam już trzeci dzień. Tak, bo dziś jest dwudziesty drugi. A jutro wsadzam zad do jakiegoś samochodu na stopa albo busa i jadę na Coopera. W dupie, że będą tam oni. Nie muszę być na tę godzinę. A wracając do tego, nie rozmawiałam się z…nim już ładnych parę dni. Ale to przejdzie. Zawsze wszystko przechodzi. Tylko, że takich jak on nie ma. Nie mogę! Przestań!

Wkładam twarz w dłonie. Dopiero teraz orientuję się, że Jack cały czas jest w mojej ręce. On nigdy nie miał takich problemów. Jeździł z gwiazdami rocka, zawsze uwielbiany. No, może czasem ktoś trzaskał nim o ziemię. Ale nigdy nie stał sam w rogu, nigdy nie cierpiał, nie był porzucony…

- Zobacz, mamo! Mim! Nie rusza się! – Krzyk jakiegoś dzieciaka nie pozwala zebrać mi myśli. Podnoszę oczy. Patrzę w górę na matkę bachora. Ta przerażona szybko zabiera klopsa dalej.

- To nie mim. To pijak i ćpun.

Fakt. Od picia i nieprzespanej nocy mam pewnie tak przekrwione oczy, tłuste włosy i wyglądam w ogóle jak jakieś zombie. Oczy mam suche od wyschniętych łez. Cała zdrętwiałam i nie mam siły ani ochoty wstać. Jestem jak kamień. Zapewne, gdy ten dzieciak przyjdzie tu za dziesięć lat, ja wciąć będę panią tej ławki.

- Agata?

Obcy głos mówi mi po imieniu. Może mam omamy.

- Tak! Agata! O, mój Boże!

- Baz?

Męski głos. Patrzę, dookoła, co właściwie jest tylko podniesieniem wzroku na chudego bruneta, siedzącego naprzeciwko. Przekręcam głowę jak psiak. To nie Bach. Kojarzę dziada, ale skąd? Muszę do tego dojść. Chwila!

Jednak koleś podbiega i zaczyna się przytulać. WTF?!

- Już nie w izolatce, co? – śmieje się.

O, Bożeno! TOĆ TO MIKE! Z odwyku! Jak się zmienił! Szok! Nie, no nie wierzę! Będę musiała opowiedzieć to Nat… a, no tak.

- Jak ty świetnie wyglądasz! – mówię zachrypniętym głosem. – Jakim… jakim cudem?! Kurwa!

- Agata, nie przeklinaj – Poważnieje na moment.

- Wybacz! Ale jestem w taki szoku… Niech cię! Mike! – Braknie mi słów. – Jak… jak ci się udało? Byłeś już skreślony.

Mike siedzi już obok z ramieniem opartym na oparciu. Już nie ma tłustych klajtrów opadających na całą twarz. Nie wiedziałam, że miał takie ładne oczy.

- Wyszedłem właściwie w tym samym czasie, co wy. Jednak jak wiesz, jestem dobry w kalkulacjach i tylko Bogu zawdzięczam, że mnie tego talentu nie pozbawił. Gdy kupowałem hot doga, zacząłem robić wykład sprzedawcy, co się mu opłaca i usłyszał to jakiś ważniak. Spodobało mu się to, co usłyszał. I mnie zatrudnił po jakimś banalnym teście, którego podobno nikt nie mógł zdać. Wyobrażasz sobie?

Co? O czym on gada? Kurwa, zwolnij. Był szczęśliwy, a ja mogłam tylko czerpać i napawać się jego szczęściem niczym złodziej, choć tylko przez te parę sekund.

- Od razu przypomniałaś mi się ty. Pamiętasz te swoje wypowiedzi na sesjach? Lubiłem to i brakuje mi tego. Wtedy potrafiłem nie myśleć o prochach, a cała moja uwaga skupiała się na rozmowie z tobą i wymyśleniu kolejnego wkurzającego cię pytania. Brakuje mi tych ludzi. Tych regularnych rozmów, na których czasem się milczało, ale one były. Każdy to czuł. A jak z tobą? To twoje butelki? – pyta, wskazując kosz.

Znowu robię się smutna. Kiwam leciuteńko głową, że prawie nie widać.

- Nie wiem, co ci powiedzieć. Początek zapowiadał się dobrze, a teraz… chyba pójdę do anonimowych alkoholików.

- Aż tak źle?! Powiedz, co się stało? Może da się to jakoś odkręcić?

Nie miałam nic innego do roboty HAHA w ogóle nie miałam roboty! Żebym wiedziała, co mogłabym zrobić… Mogłam Mike’owi zaufać. Poprawka. Nie miałam wyjścia. Przez ten czas na odwyku, stał się moim bliskim przyjacielem. Oczywiście, Natalii nikt nie pobije na głowę. NIGDY!

- To wszystko już stracone – mruczę. – Nie wiem czy chce ci się słuchać. To dość długa i popieeee…rniczona historia. Teraz jest chujowo, ale stabilnie.

- Mam czas.

- Jak chcesz… Ostrzegałam. Po wyjściu poznałyśmy takich miejscowych grajków. Może obili ci się o uszy Guns N’ Roses?

- Tiaaaa. Kojarzę nazwę. Będą grać przed Cooperem, co nie?

- Jedziesz?! – pytam podniecona.

- Nieee, a ty?

- No, chciałabym.

- Podrzucę cię.

Wow! Szybko poszło! Dobra. Jest transport. Wracam do opowieści.

- Dla jednego z nich kompletnie straciłam głowę i po trzech dniach wylądowaliśmy w łóżku. – Zerkam w jego stronę. Widzę, że Mike’owi rzednie mina. Czytam z jego twarzy jak z kartki „Muzycy. Tylko dupczą.” – Jednak on wcale nie był party tylko na seks. Przegadaliśmy całą noc. Potrafił słuchać. I potrafił mnie zrozumieć. No, i zamieszkałam z nim i jego kumplami w jakiejś norze. Natalia teraz jest z ich wokalistą. – Mike chyba kochał Natalę, a wiadomość, że ma faceta jakoś go przybiła. – Pokłóciliśmy się. I to ostro. Jak sobie teraz przypominam to nigdy nie byłam tak wkurzona. Wyszłam z domu i… już nie wróciłam.

Cisza. Z oddali dochodzą odgłosy ulicy.

- Długo cię nie ma?

- To jest drugi dzień.

- Masz gdzie spać?

- Nooo ta ławka.

- Żartujesz?! O, nie! Nie będę cię jutro ściągał z ławek. Pojedziemy do mnie. Umyjesz się, zjesz porządnie i porozmawiamy od początku do końca. – Wstał, wyjął mi Jacka z dłoni i dorzucił do pełnego już kosza. Nie opierałam się. Nie miałam siły. – Chodź.

Wyciągnął rękę i wziął pod ramię.

***

Jedziemy. Najnowszy jaguar. Obok mnie Mike na miejscu kierowcy daje mu iść. Zdaje się, że jedziemy w stronę Hollywood. Czuję się tu dość niezręcznie. Pan pedant i esteta, a z drugiej strony ja – pijana do granic możliwości, że prawie odjeżdżam. Proszę zaznaczyć 'śmierdząca'. Nie ma co. Ale przyjemnie jest zapaść się w miękkie siedzenie i zamknąć oczy. Bo w końcu czułam się bezpiecznie. Nie to, co na ulicy. Tam było mi wszystko obojętne. I teraz mnie to przeraża. Gdybym została tak tydzień, opanowałabym mnie znieczulica.

Gadamy o odwyku, o ludziach, którym się udało i Mike ma z nimi kontakt, ale także byli tacy, którzy nie wytrzymali. Na przykład Gwen, Bobby, James, Elektra… Mogę rzucać imionami przez długie godziny. Każdego pamiętam. Każdą twarz, każdą barwę głosu.

- Tęsknisz? – spytał, patrząc cały czas na drogę.

- Naczy, nie. To znaczy tak. No, nie wiem. Chyba tęsknię... Zresztą już wzięłam. A ty?

- Agata... Tęsknię. Każdy tęskni, więc się nie martw, ale Bóg jest większy od tego wszystkiego i nam pomoże. A zachwiania?

- Duff i jego kumple ćpali. Szczególnie taki Steve, ale gdy Duff dowiedział się, że byłam na odwyku, przystopował. I właściwie wszystko było normalnie. Raczej pili Jacka… – milczę, łapiąc się na tym co właśnie powiedziałam.

- I dlatego też go pijesz? – Kurdę chujowo, jest dobry.

- Ich manager miał kokę jakiś czas temu. – Spuszczam głowę. – Byłam już blisko, ale coś mnie powstrzymało. To chyba…chyba był… – Chyba palę buraka, ale jest mi wstyd za to, że chciałam nawpieprzać się. Głowa zaczęła mnie boleć.

-  Hm… Wszystko jest możliwe.

Dzięki, Mike! Oparłam się o szybę i patrzyłam do góry na mijaną rzeczywistość.

***

Wchodzę do pięknego mieszkania. Białe ściany, idealnie prostokątne. Naprzeciwko siebie jakieś dziesięć metrów przed sobą widzę szybę. Całą tamtą ścianę pokrywa szkło. Podchodzę do niej. Widzę nocną panoramę Los Angeles. Boże, jak pięknie. Podczas, gdy ja zachowuję się jak Alicja w Krainie Czarów, Mike zamyka drzwi i zdejmuje swój zamszowy płaszcz. Ma ubraną nieskazitelnie białą koszulę. Rozluźnia krawat i pyta:

- Chcesz wina?

Patrzę na niego wilkiem i zaraz się poprawia:

- Zrobię herbatę.

Zawsze podobało mi się to jak facet, obojętnie jaki, poluźnia krawat. Było w tym coś niesamowitego. Idę za Mikiem do kuchni i staję jak wryta! TARAS! Taras na całe LA! Idę jak w amoku i czuję wiatr na twarzy. Patrzę w dół i momentalnie dostaję zawrotu głowy.

Ile to metrów? A może cały kilometr?

- Ale się urządziłeś!

Mike stoi w wyjściu na taras, opierając się o nie ramieniem. Ręce trzyma w kieszeniach. Zupełnie inny Mike. To nie jest ten ćpun. Nie może…

- Ładnie, ale nie mam nikogo, kto mógłby też się tym cieszyć.

Posmutniał, więc już nie wytrzymuję:

- Dlaczego?

- Ten ktoś jest nieosiągalny.

Sprytny jest. Więc jestem już pewna, że to Natalia.

- Jak to możliwe? – pytam.

Spuszcza głowę. Coś go trapi. Chyba nie wie, co powiedzieć.

- Wiesz, leczę się z tego.

WTF??!! Co jest grane? Leczy się z miłości do Natalii?! CO?! Chyba zauważa, że coś nie łapię i otwiera się całkowicie:

- Jestem homoseksualistą.

Padam! Takiej odpowiedzi się nie domyślałam! Ale tłumaczy to te wszystkie wcześniejsze wypowiedzi.

- Zdałem sobie sprawę z całej tej sytuacji i zacząłem terapię. – Patrzy na mnie. – Nienawidzisz homoseksualistów, co?

- Owszem, ale tylko tych, którzy manifestują. Ciebie poznałam, jako zwykłego faceta i wiesz już, że to dziwne, więc czemu mam cię nienawidzić? – Uśmiechamy się do siebie. Od razu jakoś jest łatwiej. Przynajmniej wiem, że nie będzie kombinował. To po pierwsze, po drugie to Mike.

- A może powiesz mi tak wszystko, wszystko? Tak od początku? – pyta. – Widzę, że chcesz się wygadać.

- Chyba na to czekałam.

Zeskakuje z poręczy i wchodzę do środka. Siadam na stołku za barkiem, który jest połączony od razu z kuchnią i patrzę na Mike’a jak przygotowuje kolację. Nie pozwolił mi robić z nim. Miało to być coś ekstra i tylko on wiedział jak to zrobić. Powiedział, że jako wybitny kucharz-samouk muszę zrecenzować jego danie. Nie protestowałam. On robi,  ja opowiadam.

***

- Z tego, co mówiłaś to stwierdzam tylko jedno. Ty go kochasz, a on z jego zachowania wnioskując też. To jest ten.

Siedzimy rozwaleni na jego kanapie, zajadając się rakletem i rukolą. Siedzimy naprzeciwko siebie. No właściwie to bokiem, bo ja mam podkurczone nogi, a on opiera nogi o szklany stolik przed sofą. Jego słowa zabolały. 

- Miałeś mnie pocieszyć i powiedzieć, że jest dupkiem! Zdrajco!

Udaję złą i rzucam w niego poduszką.

- Ale to prawda. I jeśli chodzi o ból, to będzie boleć, aż do czasu, gdy do niego nie wrócisz. Myślisz, że jak on się czuje?

- Nie obchodzi mnie to – burczę.

Coś poruszyło się w moim sercu. Coś, co zaprzeczało temu, co powiedziałam. Jednak chciałam to zdusić.

- A wcale, że obchodzi. Nie uciekniesz przed miłością. Popatrz – poprawił się i spojrzał na mnie. – A myślisz, że czemu cię ciągnie do Santa Barbary?

- Bo chcę zobaczyć Alice’a Coopera?

- Też, ale tam będzie on. Widzisz? I tak będzie zawsze. Nie możesz wiecznie uciekać. Tylko, że ty musisz podjąć tę decyzję, bo jego łatwo znajdziesz, ale on ciebie już tak łatwo nie znajdzie. Bez niego nie będziesz szczęśliwa, rozumiesz? – patrzy mi w oczy swoim boskim wzrokiem. Łzy zaczynają mi lecieć. Już po raz setny wybuchnę płaczem podczas tego wieczora i tej rozmowy. – Wszystko będzie dobrze. Prześpij się z tym. A teraz chodź.

Podnosi mnie i czystą, kładzie w czystym łóżku. Niczym ojciec całuje w czoło, gasi światło i cicho zamyka drzwi, mówiąc „Dobranoc”.

 ***

Budzę się. Jednak zaraz spadam z łóżka. Gdzie ja, kurwa, jestem?! Tylko nie mówcie, że dałam komuś dupy?! Rozglądam się przestraszona. Na drzwiach wiszą moje rzeczy świeżo odebrane z pralni. Uff… Przypominam sobie, że jestem u Mike’a. 

Nagle dochodzi do mnie jakiś piękny zapach. Pociągam nosem. Omlet. Cukier waniliowy. Oliwa z oliwek prosto z Portugalii. I świeżuteńko mielona kawa. Zamykam oczy, wstaję i wychodzę z pokoju. Moją piżamą jest tradycyjnie koszula. Ale nie w kratę, nie brudna, lecz biała i czysta. Prócz niej mam tylko majtki. Nie wstydzę się Mike’a. Fakt, że jego psychika podnieca się tylko na mężczyzn, uspakaja mnie.

Zaglądam zza rogu i wiedzę mojego przyjaciela w garniturze od Gucciego, kręcącego się po kuchni. W tle słyszę Neila Armstronga. Podłoga jest podgrzewana. Marzenie. Mike podnosi wzrok.

- Dzień dobry, śpiąca królewno. – ukazuje śnieżnobiałe, piękne zęby.

- Dzień dobry – odpowiadam, przeciągając się.

- Jak się spało?

- Bajecznie – uśmiecham się i rozmarzonym wzrokiem obdarowuję Mike’a. – Czuję omlety.

- Tak. Chciałem, żeby po wczorajszym ciężkim wieczorze, było coś lekkiego. Puszyste omlety wydały mi się najlepszym pomysłem na rozpoczęcie dnia.

Ale się zmienił! Niesamowite! Chcę tylko stać i podziwiać.

- Która godzina? – pytam, siadając w moje miejsce za barkiem i kładąc łokcie na blacie. Czarny marmur. Jest ciepły. Wyciągam po nim dłonie i kładę policzek.

- Po dziesiątej.

Kładzie tuż przede mną omlet.

- Podnieś się.

Czuję się jakbym słyszała matkę. Jednak siadam i z okrągłymi oczami zaczynam się zajadać.

- A ty nie pracujesz? – pytam z pełną buzią. PYSZNOŚCI!

- Dziś będę miał spotkanie o jedenastej, więc za chwilę wychodzę. Mieszkanie zostawiam tobie. – Schyla się, żeby wsiąść torbę z czarnej skóry. – Wrócę coś pewnie koło drugiej.

Patrzy na mnie. Wie, o co mi chodzi.

- Spokojnie. Koncert jest na dwudziestą pierwszą, więc wyjedziemy stąd o dziewiętnastej.

Uśmiecham się do niego z wypchanymi policzkami i dostaję buziaka w prawy.

- Jakby, co wszystkie składniki masz w lodówce. Możesz też sobie coś zamówić. Adresy są w skórzanym notesie w szufladzie. A! A pieniądze… – chwilę grzebie w kieszeni i wyjmuje też skórzany portfel. – Masz tu pięćdziesiąt dolarów. Nie wydaj wszystkiego i nigdzie nie wychodź. Wiem jak ty znasz miasto – mrugnął, zmierzwił mi moje strąki i wyszedł.
 
- Dobrze, mamo! – krzyczę za nim.

Ale kurde! Nie powiedziałam Mike’owi o moim śnie. Stałam na rozdrożu drogi w lesie. Jeden drewniany znak wskazywał prawo i ten miał napis „Stairway To Heaven”. Przekręciłam głowę nic nie rozumiejąc, ale drugi był prosty i wiedziałam, że muszę dokonać wyboru cholernej drogi. „Highway To Hell”. Nie chciałam rozdrapywać starych ran. Wiedziałam, czego pragnę. Poszłam dalej.

 ***

Przez cały dzień się obijałam, słuchając Led Zepellin. Mike ma świetną kolekcję. Jem lody, oglądam telewizję i znowu jem. Płaczę na romansach. Słone jedzenie, potem słodkie i tak na zmianę. Natalia, płacz, rozpacz, załamanie, palpitacje serca i wyjście na świeże powietrze. Opanowanie się i powrót do środka. Na zewnątrz zimno, więc ogrzałoby się w jakichś męskich ramionach. Duff, płacz, załamanie, ryk, walnięcie na kanapę, ryk w poduszkę. Schemat powtarza się aż do powrotu Mike’a o drugiej. Od razu rzuca się żeby mnie pocieszyć i razem robimy sushi. Chwilowo moja własna mała załamka odchodzi na bok.

Wiecie, porównując takie życie, a to sprzed nocy na rampie to życiorys dwóch innych osób. I obie są we mnie. Tkwią. I nie zamierzają odejść. Choć jedna zaczyna być bardziej przekonywująca.

- To co chcesz teraz robić? – Mike patrzy pytająco.

- Ja? Nikt mnie jeszcze dotąd o to nie pytał.

- To jest twój dzień. Do dziewiętnastej robimy, co chcesz.

- A właśnie. Co po koncercie? – patrzę na niego, przygryzając kciuk.

- Raczej na niego nie pójdę tylko wrócę do domu. Jutro mam pracę.

- No, tak. – Ale głupio mi się robi. Zrobił dla mnie tak wiele, a ja jeszcze się podczepiam. – Tak tylko pytałam…

- Ale tobie chodzi ogólnie? Aaaaa – Nie rozumiem jego wypowiedzi, ale czekam, aż powie, co ma na myśli. – Toć wracaj autobusem. O tej godzinie na pewno będę w domu, albo wiesz, co. Dam ci klucze.

Nie wierzę! Biorę od niego klucze, mrucząc:

- Wiesz, że nie musisz… Nie, ja nie mogę…

Patrzy na mnie jakbym była upośledzona. Z taką troską i pobłażliwością. Nie musi nic mówić, bo znam to spojrzenie. Dziękuję mu skinieniem głowy. Jakby, co, mam dokąd wracać. To najważniejsze.

- A teraz chodź! – rzuca. – Pójdziemy do teatru a potem na kolację.

***

Jedziemy na koncert. No, właściwie tylko ja, bo Mike wraca do domu. Byliśmy na Draculi w teatrze i w jakiejś bogatej restauracji dla snobów. Zamówiłam krewetki i kraba. Pychota!

- Jak się z nim spotkasz, masz z nim porozmawiać. – Mike tłumaczy mi, co mam zrobić. Właściwie jest to rozkaz. – Rozumiesz?

- Taa jasne. – Gapię się za okno. W tłumie szalonych fanów Coopera na pewno nie znajdę Natalii ani żadnego Gunsa.

- Nie „ta jasne”! To ważne. Ty tego chcesz, ale chowasz to tak głęboko, że nie wiesz, czy się do tego przyznać.

Podjeżdżamy do budki, która dalej prowadzi do autostrady.

- A tak w ogóle jak się z nim pogodzisz, to poznasz Alice’a Coopera.

Gapię się na niego z szeroko otwartymi gałami. Faktycznie. Ale nie chcę się z NIM godzić interesownie. Po pierwsze mam zamiar o nim zapomnieć – do końca nie zwierzyłam się z tego Mike’owi. O nim, ale nie o Natalii. Już sama nie wiem czego chcę! Raz jestem wredną suką, która ma plan związany tylko na pranie kasy, ale po chwili jednak padłabym przed blondysiem i przepraszała, byle tylko mi wybaczył. Wiele osób mówiło mi, że jestem chora. Może coś w tym jest? Może to znaczy, że jestem psychopatką?

- Masz z nim porozmawiać. Nie zostawiaj takiego kwasu. Jeśli teraz tego nie załatwisz, będzie się to ciągnęło w tobie całe życie. Na każdy kłopot będziesz uciekać? W życiu zdarzają się upadki. Wiele upadków. Jednak nie można się poddawać. Jesteśmy tego żywym dowodem, jeśli patrzymy z perspektywy odwyku. Jeżeli go kochasz (nie zaprzeczaj!) to co jest nie tak? Nie ma związków idealnych. Każdy się kiedyś pożarł z bliskim, ale nigdy nie można uciekać. To zwykłe tchórzostwo.

Wpadł w słowotok. Nie będę tu przytaczać teraz całej naszej rozmowy, a właściwie wykładu Mike’a. Jednak uświadomił mi jedno. Nawet jeśli już z nim nie będę, mam z nim pogadać. A jeśli nawet go nie znajdę, muszę się zobaczyć z Natalią i powiedzieć, że wszystko u mnie w porządku. Żeby się nie martwiła, bo jak ją znam, to bidulka pewnie nie może spać. 

Mike to naprawdę mądry koleś. Przez te dwie godziny podróży udowadnia, że można się odbić od kompletnego dna. Trzeba tylko chcieć i mieć wiarę. Teraz wydaje mi się, że wszystko się ułoży. Tylko nadal mam dziwny ucisk w żołądku…

***
Pełno ludzi. Spodziewałam się podobnego tłumu, ale nie czuję się samotna. Już na Scene Street byłam sama, więc może zaczynam się przyzwyczajać. W pobliskim sklepie kupuję orzeszki w karmelu. Dwóch wielkich goryli stoi przy wejściu. Uśmiecham się i pokazuję bilet. Wpuszczają mnie jakimś wejściem obok. WTF?! Dopiero teraz widzę na bilecie „Circus”! Mike kupił mi bilet pod samą sceną! A to spryciarz! Ze sceny będą mnie widzieć… Super…

Zaczynam się stresować. Chętnie uciekłabym stąd, ale bydło pcha się naprzód.

- Sama?

Grupka uśmiechniętych chłopaków i dziewczyn patrzy się w moją stronę.

- No wygląda na to, że nikt mnie nie chce.

- Chodź do nas.

Idę. Nie spamiętuję imion, bo w tym chaosie i tak nic nie słychać. Wszyscy stoimy już pod sceną i zaczyna się gadka o supporcie.

- Chłopaki dają czadu. Podobno na początku przyszłego roku wydadzą debiutkę.

- A ja słyszałam, że są nieźle porąbani. Chuje i tyle, którzy myślą, że są rockersami.

- Może masz rację…

- Grają dobrą muzykę i tylko to się liczy. Nie muszę znać ich porąbanego życiorysu.

Gadają, stoję obok, ale mam głowę zupełnie gdzie indziej. Wgapiona w basa jakieś dziesięć metrów na lewo ode mnie. Dobrze, że jest tak daleko, ale i tak zdecydowanie za blisko.

- A ty?

- Nie znam ich – odpowiadam automatycznie. Właściwie nie wiem, o co mnie pytali. Nie interesuje mnie to. Chcę tylko przeżyć ten koncert. W końcu gaszą się światła. Ludzie zaczynają się drzeć i bić brawo. Jakieś kilka metrów przede mną, widzę znajomą kowbojkę Izzy’ego. A więc zaczęło się…



poniedziałek, 7 października 2013

..::21::..

Perry mówi:
Genialna kapela. 
Kawał historii. Mój Papa słuchał.
Pisałam ten rozdział przy Better Man Pearl Jamu.
Idealnie pasuje, ale jednak wstawię Scorpionsów.



Jest tu kilka tysięcy ludzi. Jedyne, co widzę na scenie to natapirowana wiewióreczka. Welcome to the Jungle, Out Ta Get Me, Think About You i Mr. Brownstone. Podczas koncertu Axl dostaje butelką rzuconą z tłumu jednak nie reaguje. Śpiewa dalej. Później jest jakieś zamieszanie, gdy ludzie rozwalają pojemniki z wodą, które zalewają scenę. Gunsi muszą zejść, bo grozi to porażeniem. Axl podchodzi wtedy do mikrofonu z wiadomością:

- Ponieważ ktoś z was zrobił coś debilnego z wodą stamtąd… – Tu wskazał kierunek. – Przedstawienie się skończyło!

Na to jakiś facet pokazał mu fujarę, na co rudzielec odpowiedział:

- A ty… PIEPRZ SIĘ!

Później schodzi ze sceny. Slash i Izzy chcą grać dalej, a Steven i Duff jeszcze się trochę przepychają. Poison będą mogli wejść dopiero po sprzątnięciu powodzi.

Wszystko leci mi niesamowicie szybko. Właściwie nie wiem, po co tu przyszłam. Przecież sama sprawiam sobie tym ból. Ale pomyślałam, że przynajmniej posłucham Poison. Choć ich nie cierpię i tak przyszłam. Musiałam mieć pretekst, żeby… No właśnie! Do czego, głupia kretynko?! Przyznaj się! TAK, KURWA! Chciałam go zobaczyć.

Chłopaki schodzą ze sceny, a ja wbrew sobie jestem ciągnięta z tłumem w ich stronę! NIE! NIE! NIEEEE!!!!! Złapałam jakiegoś chłopaka i krzyczę żeby mi pomógł. Łapie mnie szybko za rękę, ale tłum napiera tak mocno, że wyślizguję się. KURWA!

Łapię się w końcu jakiegoś drzewka i trzymam. Po chwili cholerny tłum odpuszcza. Jestem praktycznie sama, bo wszyscy rzucili się na chłopaków. Tak. To był debilny i popierdolony pomysł, żeby tu przychodzić. Gratuluję, pani!

Stawiam kołnierz i odchodzę szybkim krokiem. Muszę się stąd wydostać. I to szybko. Nie powiem, że przez te godziny spędzone na rampie w skateparku, nie pomyślałam o powrocie. Jednak na szczęście, wybijałam sobie to z głowy. Jedyną stratą był mój Thunderbird. Jednak leżał on cały czas w naszej… KURWA, WRÓĆ!… ich kanciapie, a z zamkiem poradziłabym sobie kopem w drzwi. Na samo przypomnienie kanciapy, głowa zaczyna mi pulsować. Zaciskam oczy i po chwili, takiej dłuuugiej chwili, odpuszcza. Teraz nie wiem, gdzie iść. Zawsze byłam z Natalią. Później z…ech z Duffem. Wiedziałam, gdzie iść. Miasta jednak nie znam, a żadnych innych znajomych tu nie mam. Keifera ani Bacha szukać nie chcę.

Idę, więc w tę jedną z wielu ciemnych ulic, wypełnioną ludźmi wracającymi z koncertu. Niektórzy o mało, co się nie wywracają. Pełno tu zdzir, czekających tylko, żeby okraść swoich klientów. Jednak są tu tacy, którzy raczej nic w kieszeniach nie mają. Szczególnie tacy!

- Hej, gdzie idziesz?

Po chwili znowu.

- Hej, gdzie idziesz nooo?

Odwracam się jednak nie przestaję iść. Już nie takie zaczepki się przechodziło. Widzę otoczonych przez laski i męskich fanów fagasów z Poison. Proste białe klajtry i w ogóle jacyś tacy mało pociągający. No, może basista, bo ma czarne włosy. I ładnie się uśmiecha. Ale tak nie są nawet w jednej bilionowej tak magnetyczni i ociekający seksem jak Gunsi. Jednak mimo tego przystaję. Nie wiem, co mną kieruje. Po prostu chcę się zatrzymać. Tak po prostu. Ale nie po to, żeby dawać dupy. Już nigdy nie wskoczę do łóżka żadnego faceta. Żadnego!

Spytał wokalista, to odpowiadam pytaniem. Niech się pomęczy.

- A co? Przeszkadzam ci?

- Nie. – Raczej nie spodziewał się ironii. O ile w ogóle wie, co to znaczy. Jak każdy idiotyczny muzyk sądził, że pokażę od razu cycki. – A nie chcesz wpaść na afterparty?

No, kurwa nie! Ile można?! Czy ja wyglądam na kurwa basistkę-ćpunkę, która została dupą innego basisty i teraz szuka po prostu miejsca na nocleg? Tak, kurwa, bo nią jestem! Ale nie wyglądam na taką, która chce się schlać i dać się oberżnąć jakiemuś dupkowi, który nawet nie zainteresuje się moim imieniem czy tym, że dopiero, co przestałam brać! NIE!

- Nie chodzę na kurwy – odpowiadam najlodowaciej jak potrafię. Odwracam się i chcę iść dalej, ale marudny blondyn nie daje za wygraną. Jego kumple się śmieją. Nie wiem czy ze mnie czy z tego, że go olałam. W dupie z tym.

- Fajnie będzie. No, chodź. Ej! A ty nie jesteś jedną z tych pałętających się lasek wokół tych chujów? Zepsuli nam koncert!

- Do kurwy nędzy odpierdol się od nich! Kurwa! Czego ty chcesz? Mało masz tu dziwek do wyruchania?! Jak nie to nie! Głuchy?!

Słyszę pisk oburzenia tych zdzir przy pozostałych chłopakach.

- Dobra, zostaw ją. Nie warto.

Ten z takimi dziwnymi włosami opadającymi na czoło w końcu mądrzeje. Wokalista odchodzi, ale gdy się odwracam, podbiega i wali mnie w tyłek. KURWA! Zdejmuję kowbojkę i rzucam w niego z całej siły. Dostaje w łeb! Basista się śmieje i coś tam gada do cholernego kaleki, a po chwili odrzuca mi but. Nawet nie zauważyłam, że wokół nas zebrał się dość spory tłum gapiów. Ubieram kowbojkę i szybko wychodzę z tego kręgu idiotów.
      
***

Nigdy jeszcze nie byłam tak długo bez Natalii. No, może w izolatce, ale to się nie liczy. Bo nie było z mojej woli. A teraz… No, właśnie.

- Czy ja naprawdę tego chcę?

Zaczyna się. Bój z samą sobą. Coś podobnego miała Konopka, a ja zawsze to wyśmiewałam.

- Tak. Tego chcę. Odciąć się od tego gówna. Nie po to tu przyjeżdżałam. Niech jest tak jakbym dopiero, co wyszła z ciupy.

- Peeeeeeewnie…. Yhym. Już to widzę jak zapominasz o Natalii i Duffie. Szczególnie o seksie pod prysznicem…

- Zamknij się! Kurwa! Nie zapomnę tego, ale mogę usunąć to na bok.

- W co ty wierzysz?

Potrząsam głową. Nie potrafię tak dłużej. Gdy tylko o tym myślę, mam ochotę puścić się biegiem i wpaść prosto na Duffa. Żeby było tak jak wcześniej. Ale jak zwykle odzywa się głos:

- Po tym, co zrobiłaś, nie będzie ciebie chciał. Ma własne sprawy.

Wchodzę do pierwszego lepszego baru. Siwo od dymu jak w kreskówkach. Opieram się o skórzany blat, który już dawno przeszedł smrodem petów i zamawiam Jacka. Całą butelkę. Płacę, ignorując dziwne spojrzenia barmana.

- Wszystko w porządku, dzieciaku? – pyta, wycierając kufel jakąś brudną szmatą. Ma wąsy jak harleyowiec.

- Taak.

Biorę Jacka i wychodzę.

***

Znowu sama. Tym razem na rampie. Jest bodajże… a w dupie. W każdym razie pewnie coś koło pierwszej. Leżę, wpatrując się w niebo i popijając whisky. Dzieciaków już dawno tu nie ma. Choć jak przyszłam, kręciło się paru starszych skejtów. Wiedziałam, że będą się gapić i próbować mi zaimponować jednak ja tylko siedziałam z jedną nogą zwisającą z rampy, obok mój Jack, czekający ze mną na odpowiednią porę. Przyszłam tu, bo miałam zamiar po raz ostatni się nachlać i później zacząć czy tam otworzyć nowy rozdział w życiu. Chuj mnie obchodzi, że mogę spaść z cztery metry w dół czy gdy będę nieprzytomna ktoś mnie zgwałci. Jeśli przeżyję oznacza to, że czas się za coś zabrać. Jeśli mój Anioł Stróż chce mnie pilnować… to niech mnie sobie pilnuje. Ciekawe jak wygląda mój Stróż. Zastanawiałam się nad tym jak byłam mała i zaczynałam słuchać porządnej muzyki. Wyobrażałam sobie Jimiego Hendrixa. Bez skrzydeł. Po prostu Jimiego. Śnił mi się po nocach jak zabierał mnie do Seattle i tam uczył wszystkiego. Znowu chcę powrócić do tego czasu. Wszystko było takie proste. Jesz, myjesz się, czytasz, marzysz…

Patrzę do góry, nad sobą. Stoi tam cierpliwie Jack. Czeka i patrzy. Wypiłam już trzy czwarte i nic nie czuję. Jednak z tyłu jakby dokoła słyszę When the Levee Breaks. Podkładam ręce pod głowę i zaczynam nucić. Dosłownie Plant jest tuż koło mnie. Słyszę gitarę, perkusję… Jestem jak w transie.

Zawsze wiedziałam, że jestem dzieckiem Led Zeppelin. Tatuaż jest tego dogłębną prawdą. Przy ich muzyce chciałam uprawiać seks, zasypiać, budzić się, jeść, odrabiać lekcje, ćpać, spędzać każdy ułamek swojego życia. I przy nich chciałam pić. Jak teraz.

Goin down
Goin down now

Oni są jak narkotyk. Dragi, z których nie chcę wychodzić. W których chcę się pogrążać i co chwila odjeżdżać złotym strzałem. To nie moja zimna matka, wydała mnie na świat. To Led Zepellini byli moją matką i ojcem. Oni mnie zrodzili z własnych lędźwi. Nie byłam tego pewna. Wpadłam na to, podczas lekcji polskiego. Wszystko jakby stało się jasne i przejrzyste. Nie musiałam tam siedzieć. Po prostu niczym w transie, wstałam i nie zważając na pytania nauczycielki wyszłam przez okno. Teraz to dla mnie oczywiste. Nigdy nie należałam do nikogo innego.  Później patrzyłam tylko na tych ludzi, którzy nie byli moimi rodzicami jak chcą mi wmówić, że jestem jedną z nich. Chciałam roześmiać im się w twarz. Znałam już swoje pochodzenie.

Wiedziałam, kim jestem.

***

Ranek. Rześki poranek z przejrzystym niebem. Żyję. Podnoszę głowę z asfaltu. Jack stoi grzecznie obok pusty. Nie pamiętam, co się działo. Tylko przebłyski. Plany na dziś?

- Wstać.

- Po jaką cholerę?

- Musisz zapisać swoje życie od początku.

Prooooszę. Bez takich tekstów. Wstaję chwiejnie i biorę butelkę. Tiaaa… Rozmawiałam z nią. A więc mam już przyjaciela. Czy to przypadkiem nie są początki schizofrenii? Wycieram twarz i o mało nie spadam z rampy. Zjeżdżam na tyłku, wytrzepuję się i kuśtykając, wychodzę. Nienawidzę tego bólu mięśni po kacu. Do wczoraj osłodą był… Jak się nazywał? Już nie pamiętam. To było tak dawno.

Wychodzę na główną ulicę. Gdzieś tam na prawo w dół był wczoraj koncert. Tylko jak się nazywały te kapele…? Chuj z tym. Przeciągam się i mlaszczę, nie zwracając na zgorszone spojrzenia przechodniów. No, tak. Bo pijaki budzą się po południu. A więc wiem, że jest po dwunastej. Zadowolona z pijanym uśmiechem i z butelką Jacka w dłoni idę w lewo. Mijam jakiś słup. Przechodzę, ale zaraz chwiejnie się cofam.

Gęba Alice’a Coopera. Dwudziestego trzeciego ma grać w Santa Barbara. Dziś jest… eee… pytam się faceta w kapeluszu. Mówi, że dwudziesty pierwszy. Wygląda porządnie, więc pewnie mówi prawdę. Nie jest daleko ta Santa Barbara, więc czemu nie miałabym się wybrać? Patrzę, ile może kosztować i JEPS! Dopisek „Guns N’ Roses jako support!” Di Di DiDi!! Brutalna prawda! O, nie! Przecież miałam od dziś zacząć szukać roboty, a nie szukać kolejnego kłopotu. Jednak kim oni dla mnie teraz byli?

Idę do parku.

Gunsi. Duff. Bas. Duff. W głowie tylko to mi się kręci. Muszę zajebiście wyglądać, ale mam to w dupie. Siedzę po środku jakiejś ławki w parku. Duff. Kolana mam skrzyżowane, a stopy oddalone i przechylone do środka Natalia. Pomiędzy nimi wisi pusta butelka Jacka, mojego jedynego przyjaciela, której piękną główkę trzymam obiema dłońmi. Włosy w kompletnym nieładzie, a usta wydymam w podkówkę. Płaczę. Łzy ciurkiem płyną mi po policzkach i brodzie. Natala Od czasu do czasu pociągam nosem i wycieram go wierzchem dłoni. Wyglądam pewnie jak skończona pijaczka i pierdoła. Jak ja sobie niby wyobrażam życie bez niego?! Bez Natalii?! Jestem pieprzoną kurwą, jeśli myślałam, że sobie poradzę, ale teraz nie ma odwrotu. Jednak serce mnie boli jak kurwa nędza! Duff, Natalia, Natalia, Duff Zachłysnęłam się powietrzem, co powoduje jeszcze większy wylew łez. Jestem sama. Sama. Sama w parku. Sama na ławce. Sama w Los Angeles. Sama na świecie.

Zerkam dosłownie milimetr w bok. Kosz jest wypełniony po brzegi butelkami Jacka Danielsa. Wybucham płaczem, bo zdaję sobie sprawę, że nie znajdę lepszego człowieka...