Perry głosi orędzie:
Miłego
czytania, madafaka.
Perry jeszcze raz dziękuje Childoffire.
Bez Ciebie jak bez ręki.
Perry jeszcze raz dziękuje Childoffire.
Bez Ciebie jak bez ręki.
Wchodzę do domu na paluszkach. W sumie
nie wiem po co. Te pijaczyny śpią jak kamienie. Kładę zakupione bułki na stole
i siadam naprzeciwko. Jest siódma rano. Musiałam zajść daleko, bo wracałam
prawie dwie godziny. Oczyska same mi się zamykają.
Poczekam. Powinna wrócić.
Robię kawę z czterech łyżeczek,
czubatych. Pieprzę, serce szybciej wytrzyma nadmiar kofeiny niż jeszcze dłuższy
czas bez Agaty.
My
way, your way
anything
should go today
Nucę sobie pod zasmarkanym nosem razem z radiem.
Wyglądam pewnie jak tysiąc nieszczęść. Spocona, zapłakana, struta, z tłustymi
włosami, bluzka przypalona kiepem. Po kawie dalej się opierdalam, ino szybciej.
Wszyscy śpią w dalszym ciągu, chyba. Panuje grobowa cisza. Na szafce leży
jeszcze zapieczętowana, czysta wódka – bierę . Siadam w fotelu i włączam TV.
WOW, kablówka.
Po kolei przeglądam wszystkie kanały
zszokowana ich ilością.
Kanał 487.
Nie wierzę, gadają po polsku.
Tak, prawy, górny róg – sygnaturka
polskiej ‚Jedynki” .
Wiadomości. „W dalszym
ciągu trwają badania katastrofy kolejowej w Łachowie. Zginęły dwie osoby,
siedem rannych w dalszym ciągu przebywa w szpitalu. Jutro premiera filmu
<<CK Dezerterzy>> w reżyserii Janusza Majewskiego…”
Niby słucham, ale wszystkie informacje
odbijają mi się od myśli o Agacie. W głowie mi utkwiło nazwisko
jakiegoś Wałęsy, ale uwagę skupiłam za oknem.
Strumienie wody pędzą ulicą, a zieloną
trawę przybrudziło błoto. Pod drzewem obok hotelu leży Duff. Obok pełno
butelek, oczywiście opróżnionych doszczętnie. Teraz dojrzałam strzykawkę
spadającą z okolic jego ramienia.
Zajebiście.
Biegnę na dół, wybiegam. Od razu
jestem cała mokra.
- Duff… Duff, Duff! – Klepię go po
policzkach.
Nie kontaktuje, a jakże.
Ranne ptaszki, które już powychodziły
z domów niby tylko przechodzą obok, ale czuję ich palący wzrok na nas i
idealnie słyszę szepty za naszymi plecami.
Nie mogę go tak zostawić, ale po
chłopaków wracać nie będę.
Łapię go w pasie i próbuję zanieść do
domu. Ciągnę, ciągnę z całej kurwa mojej pierdolonej siły. Może jakiś metr…
KURWA! Grad!
Do kompletu brakuje tylko Godzilli i
meteorytu, który będzie leciał w naszą stronę.
Udało się. Zamykam drzwi.
- Do widzenia państwu, kolejne
przedstawienie w Santa Barbara, tylko, że za tamto trzeba będzie zapłacić,
dziwki!
Biedni przypadkowi ludzie, poznali
wkurzenie Konopki.
Duff opadł na podłogę jak szmaciana
lalka. Już go nie podniosę. Nie ma szans. Dodatkowe litry wódki w jego żołądku
dodały swoje. Znowu klepię go po pysku, podnoszę mu powieki. Nic. A może teraz?
Nie? To teraz? Powoli się wybudza.
- Tak to się rzuca, co?
To chyba pierwsze co słyszy po
otwarciu oczu. Siadam obok niego i jak matka przytulam tą jego utlenioną głowę.
Nie ma Agaty, nie ma motywacji… Wiem, co przeżywa.
Przychodzi Slash i Rudy.
Axl od razu na mnie naskakuje z mordą, że zajmuję się Duffem a nie nim.
- Ty nie jesteś w takim stanie! -
krzyczę, karząc mu spierdalać. Rzuca w moją stronę wyzwiskami, ale nie mam
zamiaru się tym przejmować. Nie teraz. Axl, widząc moją obojętność, wkurwia się
jeszcze bardziej. Demonstruje swoje niezadowolenia i w końcu wchodzi do
jakiegoś pokoju, trzaskając przy tym drzwiami. Primabalerina się kurwa znalazła. Slash został i ciągle stoi mi nad
głową, lustrując całą sytuację.
- Napieprzył się, przeżywasz - mówi w
końcu.
- Się nim bardzo przejmujecie, widzę…
- Daj spokój, ostatni raz by se nie
szczelił, nie teraz.
- Idź… Nie powinniście nawet o tym
kurwa myśleć.
Duff powoli zaczyna ogarniać
Pomagam mu wstać, prowadzę go do pokoju, opada na łóżko. Zaczyna coś
majaczyć pod nosem.
- Mkrgmn… wrósiła…?
- Nie.
Usiadłam obok i pogłaskałam go po tej
jego grzywie. To mnie już przerasta. Wyglądam jak mop. Pora się
umyć. Wzięłam prysznic i świeżutka wychodzę w samym ręczniku.
Chłopaki siedzą jak w jakimś kółku
różańcowym, nie mają wesołych min. Do głowy mi przychodzi najgorsze.
- Co jest? – podchodzę.
- Wiesz, że nie możemy tu zostać.
- Wiem.
- I co z Angie?
- Cóż, wy nie możecie tu zostać, ja
wam niezbędna nie jestem. Zostałabym do czasu aż wróci, potem byśmy do was
dołączyły.
- Wy-klu-czo-ne ! – krzyczy Alan – Nie
stać cię, a ja płacę za zespół.
- Nie drzyj się! – Alan dostaje w łeb
od Slasha – Po drugie minęły dwadzieścia cztery godziny, wierzysz że wróci? W
końcu to dość... No, ostra sztuka.
- Odpierdol się od niej - rzuca Izzy
do gitarzysty, by po chwili znowu wrócić do swojej postawy myśliciela.
Rudy się patrzy na mnie z litością.
- Nie zostawię cię tu.
Wzdycham głęboko. O. Nagle stał się dla mnie miły? Nie mam
cholernego pojęcia co teraz zrobić Prawdą jest, że gdyby chciała wrócić
już by wróciła, a więc albo nie chce wrócić, albo coś jej się stało.
Sambory raczej się nic złego nie ima.
Ale czemu do cholery nie chciałaby
wrócić?
- To nie zostawiaj. – Wyjątkowo
egoistycznie odpowiadam Rudemu.
Trasa jest dla niego ważna, wiem, ale
co do jasnej anielki mam zrobić?!
Gdzieś w tle miga mi jego zawiedziony
wzrok.
- Ja pierdole, Axl nie możesz tu
zostać chyba rozumiesz, że… – zaczynają próbować przemówić mu do
rozsądku. W końcu jestem tylko jego dziewczyną i to jedną z miliona, w ich
mniemaniu prawdopodobnie za pięć lat nie będzie o mnie myślał, więc darowanie
sobie koncertu z mojego powodu jest dla nich najgłupszą decyzją w całym
wszechświecie.
W sumie racja.
Ale w moim wypadku on, kurcze, nie
jest jednym z miliona, ewentualnie jednym z dziesięciu i nawet jeśli on o mnie
za pięć lat myśleć nie będzie to co innego ze mną.
Nie mogę z mojego powodu zawalać im
wszystkiego.
Tylko że tu chodzi o Agatę.
Ja pierdole.
Biegnę do błękitnego pokoju i rzucam
się na łóżko. Zaczynam ryczeć, ja pierniczę. Rudy wpada za chwilę. Kładzie się
obok i obejmuje mnie w talii. Czuję go.
Całuje mnie w szyję.
Leżymy w ciszy, swoim nosem ociera
moje mokre policzki.
- Pojedziemy – mówię szeptem i powoli
zasypiam.
Żywię się nadzieją, że jakimś cudownym
sposobem znajdę Agatę.
***
Leży, cicha, spokojna. Jej bujne włosy
otoczyły jej twarzyczkę tworząc jakby ramkę pięknego i unikalnego obrazu. Oczy
ma zamknięte, usta krwistoczerwone. Leży w długiej, białej sukience,
zakrywającej ją całą, wypadającej poza trumnę. Ktoś przykrywa wieko, spod
którego nagle wychodzi cała chmara białych pająków.
Nie żyje.
Powoli to do mnie dociera.
Nie chcę patrzeć na pusty płacz
żałobników, ale mimowolnie spoglądam w ich stronę. Stoi tam młody, chudy
chłopak z tlenionymi blond włosami. Jako jedyny spośród całego tłumu uśmiecha
się, czym oddaje najszczerszą postać smutku jaką kiedykolwiek widziałam.
- Hamuj trochę spokojniej, debilu!
Słyszę krzyk rudzielca i powoli
otwierając oczy, widzę jego miedziany łeb nade mną.
- Żyjesz?
- Nie.
Piękny sen, nie ma co. Komentarz? Oby
nie był proroczy. Dopada mnie kompletne załamanie. Tak źle nie czułam się nigdy.
Wróć.
Siadam przy oknie. Rudy mnie obejmuje.
Wróć.
Widzę wciąż mojego wyśnionego Duffa.
Ten wzrok dobija.
Wróć.
Dopiero zauważyłam, że mam na sobie
tylko gacie i jakąś przydługą jeansową koszulę.
- Jak ja wyglądam?
- Zasnęłaś w samym ręczniku, a nie
dało się ciebie obudzić… – mówi cichutko, dotykając swoimi delikatnymi wargami
mojego ucha.
Kofeinka coś na mnie nie działa.
***
Kolejny pokój. Kolejne cztery ściany.
Kolejny dzień bez Agaty.
Co ja tu właściwie robię? Powinnam być
tam, czekać albo i jej szukać Zdradziłam, zostawiłam ją samą.
Jestem brudna. Miałam być zawsze dla niej, na dobre i złe, zostawiłam ją w tak
głupiej sytuacji. Jestem brudna, ale tego brudu nie da się zmyć To jebany
brud wewnętrzny, to głupie uczucie świadomości, że robi się coś cholernie złego.
Może faktycznie przyjdzie Godzilla i
spadnie meteoryt.
Chłopaki trochę pogadali z Duffem, nie
wtrącałam się… Potem zaczęli próbę.
Siadam na parapecie. Wyszłabym na
dwór, ale wszelkie życiowe odruchy po prostu ze mnie uleciały. Podeszła Connie.
- Chodź. – Staje przede mną i wskazuje
drzwi.
- Dokąd?
Widząc moje zrezygnowanie łapie mnie
za rękę i wyciąga z domu.
- Zobaczysz.
Wsiadamy w jakiś autobus. Złapali nas.
- Dane osobowe poproszę.
-
Marilyn Monroe i Bridget Bardott.
Wyskoczyłyśmy na pierwszym, lepszym
przystanku. W najlepszym miejscu… Connie zaciągnęła mnie na posterunek policji.
- Serio? – pytam retorycznie, ale w
sumie to była jedyna racjonalna decyzja podjęta w ciągu ostatnich dni.
Wchodzimy. W „Recepcji” czy jak to tam
nazwać siedzi jakiś grubszy kolo i zajada się kanapką z tuńczykiem
prawdopodobnie, rozmawiając przez telefon, który zdążył już doszczętnie
pobrudzić zaślinionymi okruchami bułki.
- Coś ty… No co za debil. Następnym
razem obejrzę, że mi kurde ten dyżur wypadł…
- Przepraszam.
- Nie widzi, że zajęty jestem?
Taaa…
- No to kod 3486. Kończę, bo mnie tu
jakieś panny wparowały. – Odkłada słuchawkę i w najbardziej ohydny sposób jaki
kiedykolwiek istniał wyciera sobie usta. – Słucham.
- Chciałabym zgłosić zaginięcie.
- Ile godzin minęło?
- No, dwa dni w sumie.
Patrzy na mnie swoim tłustym ryjem z
pod okularów.
- Czterdzieści osiem godzin?
Connie pokazuje żeby przytakiwać.
- Tak.
Podaje mi jakiś papierek.
- Tutaj jest formularz, proszę
wypełnić i podejść do tamtego stolika. – Wskazał na jakiegoś zaczytanego w
papierach funkcjonariusza.
Dobra. Dane osobowe, rysopis,
formalności. Wypełniłam razem z Connie.
Podeszłam do policjanta.
- Proszę usiąść.
Siadamy przed nim i opowiadamy mu o
okolicznościach, w jakich zaginęła i jak wyglądała. Dalsza cześć formalności.
- Postaram się zrobić co w mojej mocy
– zapewnia nas, ściskając nasze ręce i bezczelnie gapiąc się Connie na cycki.
W tym tkwi moja ostatnia nadzieja.
* * *
- To co, jak się czujecie z tym, że
zobaczycie Alice Coopera?
Zaczynamy z Connie piszczeć, jak
jakieś debilki. Duff razem z nami. Zajebiści z nas aktorzy, nie ma co.
Jedziemy.
Ludzi się już tam nazbierało, Coopera
jeszcze nie ma.
Chłopaki szykują się do wejścia. Czeba
chociaż na chwile strzepać smutki.
I tak rozglądałam się za moją kochaną
czupryną, ale niestety parę tysięcy innych mnie myliło…