niedziela, 19 października 2014

..::40::..

         Perry prosi o chwilę uwagi:
Ray, przeczytałaś już pornola, co tu miał być,
ale zdecydowałam go nie dawać.
Nie lubiłam go. 
Wiem, że zmieniłam czas wydania albumów,
ale tak bardziej mi pasowało xD

- Kurwa. No, po prostu go nienawidzę!

Staliśmy za sceną, po której paradował Alice Cooper. Tak. Nasz guru we własnej osobie. Graliśmy jako jego support po raz drugi i po raz drugi nasz pieprzony wokalista postanowił się spóźnić! A po co przychodzić o czasie? Musieliśmy przez piętnaście minut jammować, dopóki ochrona nie przytachała tego pojeba. Początkowo nie chcieli go wpuścić, ale jakoś się wbił. To było koszmarne. Już bałem się, że znowu ludzie wtargną na scenę, jeśli potrwa to choćby jeszcze pięć minut. Na szczęście się tak nie stało. Rose nawet nie usprawiedliwił swojej nieobecności, tylko ordynarnie przelizał się z Nate i dopiero wtedy wskoczył na scenę. Nie mieliśmy już siły tłumaczyć mu jak bardzo ta krótka trasa jest dla nas ważna. Miałem wielką ochotę go zabić. Jednak wypity przed i po koncercie alkohol zrobił swoje. Trudno. Stanąłem pomiędzy Duffem, a Samborą, której nie odstępował na krok Slash, po czym objąłem dziewczynę ramieniem. Hudson posłał mi krzywe spojrzenie, ale nie zwracałem na niego uwagi. Twarze wszystkich wgapione były w Alice'a. Niczym zahipnotyzowani nie odrywali od niego wzroku. Najlepsze miny mieli McKagan z Ang. Wyglądali jak oświeceni. Natalii nie było. Chwilę postali z Axlem, a potem się zmyli. Cała reszta nie wyobrażała sobie, autowania się przed końcem koncertu Coopera. Mieliśmy zamiar go poznać! Nikt nie robił problemów, żeby grupka zachwyconych dzieciaków stała zaraz przy wyjściu na scenę i oglądała koncert. Tylko raz ktoś do nas podszedł, gdy zaczęliśmy drzeć mordy na School's Out. Raz nawet Alice podbiegł do nas, żeby zabrać ręcznik. Jednak zrobił to tak szybko, że nie mogliśmy wyjść z szoku przez dobre pięć minut. Jednak gdy zabrzmiało No More Mr. Nice Guy wszyscy zaczęliśmy na powrót skakać i drzeć mordy. W pewnym momencie ktoś wypchnął przez przypadek Slasha na scenę. Kudłaty oniemiał na kilka sekund, stojąc kilka metrów od Coopera, jednak szybko się ocknął po czym podniósł ręce do góry i wrzasnął coś na całą salę. Od razu z tłumu poniosły się krzyki aprobaty. Jednak sława Hudsona nie trwała za długo, bo McKagan ściągnął go ze sceny i znowu zaczęliśmy bawić się w swoim towarzystwie. 

Po około półtorej godziny Alice zaczął mówić coś o pożegnaniu.

- Jednak zanim odejdę, chciałbym podziękować chłopakom z Guns N' Roses za genialny support! - krzyknął, a my oniemieliśmy. Co? Co się kurwa stało?! Nie zarejestrowałem! Popatrzyliśmy po sobie jak debile z minami zmieszanych nastolatków. Alice wypowiedział na głos naszą nazwę! - Chodźcie tu!

Po chwili dopiero ogarnęliśmy, że Cooper patrzył w naszą stronę, a Kane podbiegł do nas i wciągnął nas na scenę. 

- Ej, Izzy. Puść - mruknęła Sambora, której kurczowo się trzymałem. Zupełnie zapomniałem, że ciągle ogarniałem ją ramieniem. Stanowiła niezłą podpórkę, po tym jak sobie zaaplikowałem trochę towaru. - Idźcie. No, już!

Spojrzałem na nią lekko zdziwiony. Oczy świeciły jej się radośnie, ale próbowała wypchnąć mnie na scenę. Slash i Adler już  wyszli, a Duff właśnie się zbierał. Po chwili poprawiłem okulary na nosie, mocniej złapałem Samborę i rzuciłem:

- To chodź ze mną.

I nie czekając na odpowiedź, pociągnąłem za sobą przerażoną dziewczynę. Chciała zaprzeczyć, ale McKagan, który szedł za nią uniemożliwiał ucieczkę i zanim się zorientowaliśmy, wyszliśmy w ciemnoniebieskie światło reflektorów, a wraz z naszym pojawieniem się na scenie, rozległy się podniecone wrzaski publiczności. Steven ze Slashem już stali przy Cooperze i pokazywali go ludziom, jakby tamci byli ślepi. Jednak tłum był tak rozruszany przez Alice'a, że wrzeszczał za każdym razem jak chłopacy podnosili ręce. 

- Wykorzystamy to? - spytałem Ang. Mimo, że powiedziałem jej to na ucho, nie byłem pewny czy mnie usłyszała przez ten hałas. Hałas i stres. Wydawała się tak zagubiona, że zarazem urocza. Spojrzała na mnie niepewnie, a ja puściłem jej oczko. Jednym ruchem złapałem ją za lewą dłoń i wyciągnąłem do góry, drąc się jak pojebany. Jak się domyślałem, od razu ilość decybeli wzrosła drastycznie o kolejne punkty. Sambora już nieco bardziej się wyluzowała, ale wciąż czułem, że była spięta. Niech skorzysta trochę z naszych znajomości, pomyślałem, gdy podchodziliśmy do Stevena i Slasha. Stali po prawej stronie Coopera, a my z Duffem lewej. Ang dotykała ramieniem Alice'a i gdybym sam nie był podniecony, wyśmiałbym jej przejętą minę. Jednak gdyby nie ona, nie wiem czy utrzymałbym równowagę. Cooper przejechał po nas spojrzeniem. Gdy zarejestrował dziewczynę, potrząsnął głową jakby nie dowierzał.

- Macie nową wokalistkę? - spytał mnie, jednak nie opuścił mikrofonu. 

- Nie - rzuciłem niewyraźnie. Język zaczynał mi się plątać. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy byliśmy napruci, nie wykluczając Ang. Jednak Alice zdawał się albo tego nie dostrzegać, albo się z tym krył. Zadał jeszcze kilka pytań, przedstawił nas jeszcze raz publiczności i kazał spadać. Drżący z podniecenia wróciliśmy na swoje miejsce, gdzie jeszcze dobrą chwilę jaraliśmy się tym, co przed chwilą zaszło. Jednak szybko zamilkliśmy, gdy rozbrzmiały pierwsze nuty Welcome To My Nightmare. Nic nie mogło przeszkadzać Alice'owi w wykonywaniu swoich arcygenialnych utworów, które pochodziły z innego stanu podświadomości. Byłem tego pewny.
W tle słychać było ciągle Coopera, gdy spojrzałem na ciągle oniemiałą Samborę. Mimo, że znałem ją krócej niż chłopaków, mogłem śmiało nazwać ją przyjaciółką. Dziwne, bo nigdy nie wierzyłem w to, że coś takiego jak przyjaźń damsko-męska istnieje. Wyśmiewałem wszystkich, którzy bronili tego przekonania. Jeśli jakiś koleś mówił mi, że super laska przy jego boku nie była jego dziewczyną, byłem pewny, że chciał ją tylko zaliczyć. Udawanie zainteresowania czyimś wnętrzem było po prostu łatwym sposobem wepchnięcia swojego sprzętu w czyjś tyłeczek. W życiu nie wyobrażałem sobie, żebym postąpił w ten sposób z Ang. Raz, że by mnie zabiła, a dwa... No, nie. Nie mogłem. Była w moim typie jednak myśl o przeleceniu jej nie wchodziła w rachubę. Prędzej pozbawiłaby mnie kutasa niż pozwoliła się puknąć. Uśmiechnąłem się do siebie, wyobrażając sobie jej minę, gdybym zaoferowałbym seks. 

- I jak? Podobało się? - mruknąłem, patrząc na nią z lekkim uśmiechem zadowolenia. 

Sambora rzuciła mi takie spojrzenie, które zamknęło mi usta.

- Wyszłam na kompletną idiotkę! - wykrzesała z siebie. - To było przykładowe inwalidztwo umysłowe!

- Nie, no aż tak źle nie było - powiedział Duff, który ciągle stał zaraz za nami. Odwróciliśmy się do niego. - Ale pierwszy raz byłaś na scenie. Gratuluję - dodał, uśmiechając się tajemniczo. McKagan stał z rękoma wbitymi w kieszenie spodni i bujał się w przód i w tył. No, tak. Też miał problemy z utrzymaniem się w pionie. Jednak to ja byłem w lepszej sytuacji, bo posiadałem piękne oparcie. Ha! Jeden zero dla Stradlina!

- Odczep się - rzuciła nieco zirytowana Sambora, patrząc uważnie na blondyna. - Nie mam zamiaru znowu wysłuchiwać tego, co o mnie sądzisz - dodała, po czym wyplątała się spod mojego ramienia i odeszła w stronę garderoby. Czy ja o czymś nie wiem? Patrzyłem za nią, aż zniknęła w pokoju i dopiero wtedy zwróciłem się do McKagana. Ten odgadł moje pytanie i wzruszając ramionami, odparł niewzruszony:

- Pewnie poszła zadzwonić do Sixxa. Odkąd Lee wylądował pod kroplówką, dzwonią do siebie co najmniej dwa razy dziennie.

- No, to czemu się tak wkurwiła na ciebie? - spytałem, opierając się jedną ręką o kolumnę. Coraz bardziej kręciło mi się w głowie. Odetchnąłem. 

- Nie widziałeś jak się przystawiała do tej pizdy Tommy'ego? - rzucił Duff, marszcząc brwi. - A po rozmowie z nią, poszedł sobie gdzieś i wylądował w basenie. Powiedziałem jej parę rzeczy.

- Co ty pierdolisz? - Niezbyt go słuchałem, ale to i owo wyłapałem. Szczególnie ten ostatni fragment. Zaczęło mnie mdlić. Kurwa, Stradlin. Czegoś ty się nawpieprzał, kretynie? Nie było dobrze. Informacja o tym, że Lee leżał w szpitalu, wcale nie polepszyła mojego aktualnego stanu. - Jakie rzeczy?

- Oj, tam. Obraziła się o to, że nazwałem ją puszczalską histeryczką, która musi się wpieprzać we wszystko. Mniej więcej coś w tym stylu. 

- Powiedziałeś jej to? - rzuciłem, patrząc na niego ze wstępnym stadiem wkurwienia wypisanym na mordzie. Jednak obraz McKagana zaczął mi się rozmazywać, aż w końcu stało przede mną pięciu Duffiastych zamiast jednego. - Nie ruszaj się, kurwa! - syknąłem.

- Stradlin, chuju! Przecież stoję! Chcesz rzygać? - spytał blondyn, a pięć basistów o tej samej mordzie pochyliło się w moją stronę. - Ej, stary. Żyjesz?

- Daj mi chwilę, a potem cię zajebię - warknąłem, zaciskając powieki. - Kurwa! Muszę usiąść!

- Możesz iść? Chodź, gościu.

I Duffiasty zawlókł mnie do garderoby, gdzie siedziała w kącie Sambora i wisiała na telefonie. Rzuciła nam tylko długie, ciekawe spojrzenie, ale po chwili znowu zwiesiła głowę. 

- Dobra. Muszę kończyć. Dzięki, Nikki. Daj znać jak już wyjdziecie. No. To na razie. - Usłyszałem tylko, zanim odłożyła słuchawkę, a McKagan posadził mnie na kanapie. Sambora podeszła do niego i oschłym tonem, spytała, co mi się stało. Ten odburknął coś i wyszedł, zabierając uprzednio butelkę wódki, stojącej na stoliku w kącie. Ja pierdolę. Aż się nie chciało wierzyć, że kiedyś byli parą. I to kurwa jaką. Cały globus musiał wiedzieć jak to się kochali. Co ta miłość robi z ludźmi... - Izzy. Wszystko w porządku? - spytała, siadając naprzeciwko mnie.

- Chyba najgorsze minęło... - mruknąłem, czując, że wszechświat przestaje się obracać. - Ta... Jest ok. 

- Ale na pewno? - dodała, nieco zaskoczona tym, że praktycznie od razu wstałem.

- Tia - odparłem, przechodząc pod ścianę i biorąc do ręki gitarę. Bez niej definitywnie czułem się nagi. Tylko jej mi brakowało. O. I jeszcze papierosa. W tej kwestii poratowała mnie Ang, wkładając mi malborasa do ust. No i jak tu można było jej nie kochać? Oparłem się o ścianę, laska usiadła naprzeciwko na krześle i patrzyła jak pitolę na gitarce. - Jak tam Lee?

- Już lepiej. Lekarze zapisali mu tylko coś na uspokojenie. Jak dobrze pójdzie, jutro go wypiszą.- Westchnęła. - Szkoda, że nie zabrałeś Emily. Chętnie bym ją poznała.

Tak, Sambora. Zmieniaj sobie te tematy jak chcesz i tak wyciągnę z ciebie, co naopowiadał ci ten twój były kochaś. To i jeszcze, co się stało między tobą a Lee. Jednak nie martwiłem się. Nie mogło to być nic poważnego. Tommy nie raz skakał do basenu, kompletnie najebany. Potrafił tak nawet dziesięć razy podczas jednej imprezy. Można mu było wmówić, że syreny tak naprawdę istnieją i można się do nich dostać kanałem łączącym każdy basen na świecie z oceanem, a zaraz próbowałby wepchnąć swój tępy łeb w filtry. 

- Ma pracę - rzuciłem.

- Oj, Izzy. Z tobą rozmawiać, to jak tłumaczyć ślepemu drogę - odparła zrezygnowana czarna. 

- Akurat ty nie marudź. Gadam z tobą więcej niż z własną dziewczyną.

- No, to jest akurat chore. Nie uważasz? - spytała i spojrzała na mnie z tym swoim uśmieszkiem. Przewróciłem oczami i pokręciłem głową. - Jak już ci lepiej, to chodź do nich. Zaraz Alice kończy koncert - dodała, wstając i wyciągając w moją stronę dłoń. Zmierzyłem ją od góry do dołu zza okularów, ale odłożyłem gitarę i wziąłem ją za rękę. 

- Nienawidzę cię. 

Gdy tylko wyszliśmy z garderoby, okazało się, że Cooper już skończył grać i teraz poszedł podpisywać autografy. Reszta chłopaków przeszła w stronę wyjścia, żeby zapalić i pobajerować laski organizatorów. Podeszliśmy do nich. Ja wciąż na lekkiej fazie, Sambora nieco podchmielona. Nikt nie zauważył naszego nadejścia. Nikt prócz tego pojeba Slasha, który dostawał szału macicy za każdym razem, gdy widział mnie z Agatą, idących za rękę.

- A ten znowu ma swój ból dupy - rzuciłem zrezygnowany, gdy po raz setny zostało mi zarzucone przystawianie się do czyjejś dziewczyny. - Ty naprawdę masz jakieś problemy, stary - dorzuciłem już głośniej, gdy Slash wpierdolił się między nas i starał się nas od siebie oddzielić.

- Ooo. Ty byś nie był taki miły jakbym tak paradował z twoją laską - rzucił, odrzucając włosy.

- Bo ty, to kurwa ty.

- A co ja? Jakiś inny? - rzucił szczerze zaskoczony Hudson. Kurwa. Czasem się zastanawiałem, czy on tak na poważnie. Jednak już go nie prowokowaliśmy, tylko grzecznie ich zostawiłem i przesunąłem się w stronę dwóch blondynów, którzy zorganizowali sobie pojedynek na spojrzenia. Ja pierdolę. Już wolałem się do nich nie zbliżać, więc wyciągnąłem fajkę.

 - O, tu jesteście, młodzieży! Chodźcie! Stawiam Jacka wszystkim! – krzyknął Alice Cooper, który pojawił się nagle za Slashem i Samborą. Wszyscy podskoczyliśmy przestraszeni, ale szybko zamieniliśmy to na podniecenie. Nikomu już nie dolegał kac ani nic innego. Alice Cooper nas ozdrowił. ALICE COOPER! Wszyscy gapili się na niego jak na świętego. Którym był. Chyba wszyscy chcieli paść na kolana, oddać mu pokłon i wołać 'My niegodni!', ale nie byliśmy w stanie się poruszyć. Angie otrząsnęła się jako pierwsza i dosłownie uwiesiła się mu na szyi. Jak się okazało, jej wieloletnia wierność została wynagrodzona oblizanym uchem. Sambora razem ze Slashem zostali objęci ramionami przez naszego idola i szli z bananami na twarzach po bokach Coopera.

Alice Cooper… Idziemy na afterparty z Cooperem. Będzie ciekawie. 


***



Siedzieliśmy jak ostatnie pizdy dookoła naszego nowego znajomego. I to jakiego! Ciągle patrzyłem ukradkiem na Coopera. Nie chciałem wyjść na jakiegoś pierdolonego prześladowcę. Nie, McKagan. Nie!

Przejechałam po raz setny wzrokiem po zebranych. Wyglądali na zadowolonych. No, też byłem, tylko czegoś mi brakowało. To, co siedziało z nami przy stoliku, nie mogło mnie zadowolić. Już nie. Przeniosłem wzrok na bar, szukając potencjalnej ofiary. Nie. Nie. Nie. Tamta to już w ogóle nie! Przewróciłem oczami znudzony tą samotnością. Z naszego grona siedziałem sam. Znaczy uczestniczyłem w rozmowie, ale po prostu wzywały mnie inne potrzeby. Wstałem od stolika, tłumacząc się niewydolnością nerek i wolno poczłapałem się w stronę baru. Oparłem się łokciami o blat i czekałem, aż jakaś laska znajdzie się w mojej przestrzeni bezpieczeństwa. Odwróciłem się, żeby zobaczyć jak sobie radzą pozostawieni ludzie. Wodziłem wzrokiem po ich zadowolonych gębach, żeby w końcu przyłapać się na tym, że zatrzymałem oględziny i wpatrywałem się w Samborę. Na szczęście nie zauważyła mojego spojrzenia. Zmarszczyłem brwi i szybko odwróciłem wzrok. Zamówiłem wódkę. Jednak nie musiałem długo czekać w samotności. Nie wiadomo skąd, pojawiła się długonoga blondynka. Uniosłem brwi zadowolony. W końcu coś porządnego. Nie musieliśmy rozmawiać, żeby wiedzieć, czego od siebie chcemy. 

Zgasiłem peta w popielniczce i złapałem laskę za rękę. Zaraz przed wyjściem złapałem jeszcze wzrokiem Izzy'ego, który patrzył w moją stronę bez emocji. Wyglądało to naprawdę upiornie, ale nie miałem ochoty na niego patrzeć. Ruszyłem dalej. Gdy oboje wytoczyliśmy się z baru,  obok nas przeszedł jakiś chłopak i rzucił do mnie:

- Wymiatasz! Byłem na każdym waszym koncercie w LA!

I odszedł. Blondyna popatrzyła na mnie lekko zaskoczona.

- Masz zespół?

- Tiaaa… Dziwne, że nie słyszałaś. Wiesz…

Dziewczyna z uznaniem pokiwała głową, po czym spytała:

- Jesteś gitarzystą?

- Basistą. Cholernie szybkim. Jeśli wiesz, o co w tym chodzi… - Spojrzałem na nią z góry. W jej wielkich jasnych oczach odbijały się neonowe światła lamp z wystaw sklepowych.

- Tak. Chyba tak.

- Na pewno?

- Jasne. 

Wzruszyłem ramionami i przyciągnąłem dziewczynę, łapiąc ją w pół.

- To, co? Zaczynamy?

***

Steven zasnął na kanapie przy stoliku razem z Cooperem i Slashem, który leżał na blacie i nie ruszał się od dobrej godziny. Dochodziła trzecia rano, a mi za cholerę nie chciało się spać. Gdybym mógł, nie spałbym co najmniej tydzień. Potem zaczęłyby się haluny, ale po dragach było podobnie, więc bez problemu. Ogarnąłem wzrokiem bar. Nikogo praktycznie nie było prócz zapijaczonych łbów z zespołu Coopera i kilku ludzi, ogarniających syf po nocnym afterparty. Westchnąłem. Sambora dopijała swojego drinka i też nie wyglądała na śpiącą. Wręcz wyglądała na taką, która gotowa byłaby zaraz wyjść na kolejny koncert. Opierała się o plecy Slasha i bawiła jego włosami z nudów.

- Ej. Może wyjdziemy? Co będziemy tak tu siedzieć? - spytałem, pochylając się w jej stronę.

- Zostawimy ich tak? - rzuciła i spojrzała na śpiącą trójkę. Adler z Alice już pochrapywali, a po Slashu widać było tylko, że żyje, gdy plecy podnosiły mu się z każdym oddechem.

- Dziećmi nie są - żachnąłem się i, nie czekając na Samborę, wyszedłem na dwór. Rozejrzałem się w prawo i w lewo, szukając czegoś ciekawego. Duffa z tą blondyną, ćpuna, potencjalnego klienta, gliniarzy. Czegokolwiek. Jedynym elementem, który mógł przykuć moją uwagę była Ang - stała obok i patrzyła się przed siebie. Odpaliliśmy po papierosie, po czym usiedliśmy na chodniku, nie mając pojęcia, co robić. Najchętniej wróciłbym do Emily, ale ten pomysł odpadał. Byłem skazany na Samborę, a ona na mnie. - Tęskniłaś za mną? - spytałem po jakimś czasie milczenia,

- Co? Kiedy? - rzuciła czarna zdziwiona wyjętym z dupy pytaniem.

- No, w Seattle.

Nie rozmawialiśmy o tym. W ogóle z tego, co się orientowałem Angie nie była chętna do wspominania tamtego czasu. Chyba nie chodziło wcale o to, że sprzędzone miesiące w tamtym mieście były popierdolone, ale był to rok bez Konopki. Mówiło to samo za siebie. U nas też nie było za wesoło, ale w chwili gdy wydawało się, że wychodzimy na prostą, spotkaliśmy Samborę w jakimś barze w Seattle! To nie mógł być przypadek. Gdy tylko o to spytałem, spojrzała na mnie wymownie.

- Izzy - powiedziała delikatnie, zupełnie jakby miała mi coś ważnego do przekazania. Aż przeszedł mnie dreszcz. Nie byłem zbyt trzeźwy, ona też nie, więc odczucia niekoniecznie były prawdziwe. - Ja... - zaczęła, ale nagle z baru wyskoczył Slash z wielkim wtfem na mordzie. Jak zwykle skurwiel pojawiał się w nieodpowiednim momencie. Spojrzeliśmy na niego z Agatą pytająco.

- Co jest? - rzuciłem, gdy Hudson wciąż stał i nie mógł najwyraźniej wykrzesać z siebie słowa. Gdy mnie usłyszał, momentalnie się ocknął.

- Właśnie zostałem obmacany przez jakiegoś nagrzanego cygana! - wykrzyknął w końcu i szybko do nas podszedł. Spojrzeliśmy na siebie z Samborą. Wstaliśmy. - Obudziłem się w chwili, gdy gryzł mi ucho! Kurwa! A co jak dostanę wenera?! - panikował kudłaty. - Agata... - mruknął płaczliwie, po czym przytulił się do dziewczyny. - Oj, Agatka - mruczał, wciskając jej twarz w ramię. Sambora rzuciła mi znad jego ramienia zdziwione spojrzenie, ale było to tak śmieszne, że nie dało się nie uśmiechnąć. Chyba nigdy nie widzieliśmy Slasha tak przestraszonego.

- Nie dostaniesz, słońce żadnego wenera - skwitowała, klepiąc go po plecach. - One się przenoszą tylko poprzez kontakt seksualny.

- Ale on był cały spocony! - rozpaczał dalej jak napastowana dziewczynka. - To jest pewne! Mam w jednej czwartej wenera! Kurwa. Dobrze, że tu ze mną jesteś - wymruczał już mniej zrozumiale. Stałem obok i patrzyłem na tę chwilę czułości między nimi. Może w końcu Slash przestał patrzeć na nią tylko jak na kolację. Przydałoby mu się. Zresztą Ang też była raczej spragniona jego delikatności. Z McKaganem mogła jeszcze porozmawiać, a Slash raczej nie był takim typem. Kurwa, Stradlin! Za dużo myślisz, pizdo!, wydarłem się na siebie w myślach. Zdecydowanie za dużo przebywałeś na słońcu.

- Chcesz iść do domu? - Podniosłem wzrok, patrząc jak Angie, ogarnia troskliwie Hudsona.

- Yyhym - wymruczała ta wielka czarna owca. Jak on to robił, że patrzyła na niego w ten sposób? Przecież to był kurwa Slash, a nie szczeniak.

- Ej, Izzy. Idziesz z nami? - spytała Sambora, wpatrując się we mnie tymi swoimi patrzałkami. W sumie nie miałem nic innego do roboty i chętnie bym z nimi poszedł, ale skrzywiłem się na myśl o tym, że ten cały cygan pedał mógł tam obmacywać już Coopera i Stevena.

- Nie. Popilnuję chłopaków - rzuciłem, po czym odpaliłem kolejnego papierosa.

***

- Przepraszam, telefon do ciebie.

Spojrzałam na blondynkę o zdecydowanie za dużych cyckach, która stała na przeciw mnie z wyciągniętą ręką. Miała krzywy wyraz twarzy, a do tego wszystkiego jej stan pogarszał fakt, iż ciągle żuła gumę. Robiła to wręcz ostentacyjnie. Jednak nie zdążyłam jej nawet podziękować za wiadomość, gdy wcisnęła mi słuchawkę w ręce i odeszła szybkim krokiem, roztaczając dookoła swój urok osobisty. Tylko Steven dał się nabrać i odprowadzał ją wzrokiem. Przewróciłam oczami i podniosłam telefon do ucha.

- Halo? - spytałam, nie mając pojęcia, czego się spodziewać. Ani kogo.

- Ej! Już o mnie zapomniałaś, tak?! Wiesz, co?!

- Maggie? - Uśmiechnęłam się, słysząc jej wiecznie obrażony głos. Nie mogłam zaprzeczyć, że kompletnie się jej nie spodziewałam. Nie chciałam się przyznawać, że ostatnimi czasy faktycznie wypadła mi z głowy, ale miałam się czymś usprawiedliwić. Jednak część mnie tęskniła za Seattle i poznanymi tam ludźmi. Matt, Chris, Andy, Layne, Janet... No, trochę ich tam było. Te dzieciaki żyły tam w zupełnie innym świecie niż my. Pomijając dragi, które panoszyły się wszędzie, gdzie tylko się dało, Seattle tętniło własnym niepowtarzalnym życiem, którego nie dało się podrobić. Atmosfera jedności i wzajemnych inspiracji była wszechobecna, podczas gdy w Los Angeles wszyscy podkładali sobie świnie i nienawidzili jeden drugiego. - Jak tam, maluchu? Powiedz mi, co u Chri...

- Gdzie jesteś? - ucięła nagle Maggie, a ja nieco zmieszana i zbita z tropu bąknęłam w odpowiedzi:

- Louisville. Będę tu jeszcze chyba dwa dni.

- To za-je-kurwa-biście! - wykrzyczała dziewczyna, po czym powiedziała jeszcze coś niezrozumiałego. Dodatkowo przeszkadzały mi ją zrozumieć dziwne szumy w tle. Co ona tam robiła? Kosiła trawę czy co? W dodatku słyszałam kilka głosów, więc pomysł z koszeniem trawnika odpadał. Jednak po pewnym czasie zrozumiałam dwa słowa, których w ogóle się nie spodziewałam. A przynajmniej nie tak od razu. - Na razie!

I połączenie zostało przerwane. 

- Kto dzwonił? - zagadał Steven, który wrzucał sobie do buzi orzeszki ziemne. Spojrzałam na niego półprzytomnie, ciągle zaskoczona tą dziwną rozmową. - Jezu! Ale mi się chce szczać! - rzucił, nie czekając na odpowiedź, jednocześnie patrząc się za panienkami. Których tam oczywiście nie brakowało. Już oni się o to zatroszczyli. Jakżeby inaczej. 

- Co, ty? Głupi? - rzucił Duff, przechodząc obok. Po chwili jednak przez drzwi wpadł nie kto inny a Axl, wymachując rękoma na prawo i lewo. Z wciśniętą czapką na oczy, biegł przed siebie, aż się nie wjebał prostu w ścianę. Odbił się od niej zszokowany. Myślałam, że zniszczy nieszczęsny mur, ale on tylko przeklinał i przebiegł obok Stevena z wrzaskiem:

- Niech ktoś kurwa powie tym pojebom na dole, żeby zabrali tego pierdolonego busa spod drzwi!

I zanim się zorientowaliśmy, zniknął za rogiem, trzaskając drzwiami od pokoju Natalii. Spojrzeliśmy na siebie ze Stevenem pytająco.

- Coś mi się wydaje, że ten zaszczyt przypadnie nam - mruknął Popcorn, podpierając ścianę. No, tak. Jakżeby inaczej. Slash odsypiał kolejnego kaca giganta, Izzy siedział zamknięty z nim w pokoju i albo umarł albo tworzył po całonocnym narkotyzowaniu, Axl i Konopka nie mieli zamiaru się pokazywać, a na Duffa nie mieliśmy co liczyć. Zostaliśmy sami z Popcornem.

- Chodź, ogarniemy tych zjebów - powiedziałam i złapałam za koszulkę, żrącego non stop Adlera. Ten tylko chrupał dalej. Gdy wyszliśmy z naszego domeczku, zastaliśmy iście epicki obrazek. Oto przede mną stał pomalowany na różne oczojebne kolorki autobus. Był tak stary, że pamiętał chyba czasy rzymskie. Dookoła niego skakała duża grupa długowłosych chłopaków. Latali jakby mieli ADHD. Zauważyłam, że ktoś spał w autobusie, opierając się blondwłosą głową o szybę, a przy wejściu do busa stał tyłem dzidek w żółtej koszulce polo. Jako, że jako jedyny nie biegał jak szalony, skierowaliśmy się z Adlerem w jego stronę. 

- Ej, w ogóle co to za jedni? - rzuciłam do Stevena, a ten tylko rozszerzył gałki oczne i ogarnął mnie ramieniem. Skąd miałam wiedzieć czego się spodziewać? Dlatego w duchu dziękowałam, że był ze mną Popcorn. Wiadomo, taki kurdupelek nie budził takiego respektu jak Duff czy Slash, ale zawsze. W końcu stanęliśmy zaraz za gościem w żółtym T-shircie i kucykiem. Chyba nas w ogóle nie słyszał, bo nie zareagował.

- Ej, ziomek! Blokujesz mi podjazd dla mojej fury. - Steven z niezwykłym jak na siebie wyrachowaniem, próbował zwrócić na siebie uwagę koleżki. - Słyszysz?! - dorzucił, gdy nie dostał żadnej odpowiedzi. Westchnęłam. Na nic się zda gadanie, trzeba ładnie zaczepić kolegę. Zeskoczyłam z krawężnika i podeszłam do nieznanego typka bliżej, zachodząc go od lewej. Gdy stanęłam praktycznie zaraz obok niego, coś mnie tknęło. Zapomniałam, co miałam powiedzieć, a jedyne co zajmowało moje myśli, to dziwne odczucie, że skądś znam tego dzidka! Sambora, ogarnij się. Już masz schizy? Ładnie poprosisz o przestawienie autobusu i sobie pójdziesz.

- Hej - zaczęłam zupełnie zbita z tropu. - Mógłbyś...

Umilkłam. Typek jarał gandzie, gdy w końcu spojrzał na mnie z uroczym uśmieszkiem i od razu zaprzeczył ruchem głowy jakby czytał mi w myślach.
- Stone! - wydarłam się zaskoczona, po czym nie dając mu szansy na odpowiedź, skoczyłam na niego ze śmiechem. Co z tego, że znałam go najmniej z całej paczki? Co on tu robił? Gdzie reszta? Jak udało im się tu dojechać? Wszyscy tu byli czy tylko on i paru świrusów? Chodziło o ten telefon Maggie? Pełno pytań latało mi po łbie, ale nie wypowiedziałam ani jednego. Zupełnie mnie zatkało! - Co... Co ty tu robisz?! - wydusiłam w końcu z siebie, gdy oderwałam się od niego i zaczęłam jak nagrzany Muppet machać łbem na prawo i lewo w poszukiwaniu znajomych twarzy. Steven, Axl i przestawienie busa wyleciało mi z pamięci z szybkością błyskawicy. Podekscytowałam się jak napalona szesnastolatka. 

- Nie zgadniesz, ale jakimś pierdolonym trafem przejeżdżaliśmy tędy - mruknął Stone, uśmiechając się do mnie lekko. Kurwa. Po tym można poznać, że ten koleś był z Seattle. Zupełnie inny niż nasi.

- Wybacz, ale nie wierzę - odparłam, śmiejąc się szeroko. Gossard chciał coś powiedzieć, ale ze środka autobusu dobiegł nas huk, a po chwili ze schodków zbiegała, a właściwie stoczyła się znajoma blond czupryna. 

- Co jak co, ale wszystko zawdzięczasz mnie! - krzyknęła Maggie z ogromnym zacieszem i cisnęła się w moją stronę. - Łap mnie, Sambora! Dirty Dancing!

Blondynka odepchnęła Stone'a i zawiesiła mi się na szyi. O mało co nie wywaliłam się do tyłu. Na swoje szczęście nic takiego się nie stało, prócz lekkiego zachwiania. Gdy tylko się ustabilizowałam, spojrzałam w dół na wiszącą roześmianą dziewczynkę. Nic się nie zmieniła od naszego ostatniego spotkania albo pożegnania. Ciągle rozwiane jasne włosy, skrzące się wesoło oczy i ironiczny ton. Ktoś kiedyś wspomniał, że Meg to pewnie młodsza siostra Brada Pitta tylko mniej czarująca. Dziewczyna patrzyła na mnie jak w obrazek. Spokojnie już do tego przywykłam. 

- Śledzisz mnie? - spytałam, wyswobadzając się z jej niemal miażdżącego uścisku. 

- Ha! Chciałabyś! Właściwie próbowaliśmy cię namierzyć i jedynym sposobem było sprawdzenie trasy tych twoich chłopaczków. I się udało. Ale nie było to wcale takie proste. Raju! A gdzie reszta tych pomyleńców?

Reszta? Chyba chodziło jej bardziej o Axla...

- Ang! - zawołał znowu ktoś za moimi plecami, przerywając konwersację z małą Cornell. Ludzie! Ile tych wrażeń na dziś? Nie za dużo? Odwróciłam się i zobaczyłam starego Cornella, Matta, Mike'a i Jeffa. - Jest ta, co ukradła mi siostrę, a sama zniknęła bez wyjaśnienia!

Podeszli we trójkę i stanęli przede mną z minami jakby chcieli mnie zabić. Nawet Matt patrzył z jakąś taką wrogością, której nie potrafiłam rozgryźć. Nie wierzyłam, że byli wściekli o ten wyjazd. No, po prostu to nie byliby oni.

- No, ej - bąknęłam nieco zbita z tropu. - Sama zostałam uprowadzona, więc nie mam z tym nic wspólnego. 

Nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem i po kolei zaczęli się przytulać jakbym okazała się ich zaginionym dzieckiem. Ta nagła czułość wprowadziła mnie w jeszcze większe zakłopotanie niż chwilę wcześniej. Przekrzykiwali się do tego nawzajem z byle powodu, wymachiwali rękami tak, że musiałam uważać, żeby nie dostać w twarz, wyzywali jeden drugiego, aż w końcu Matt z Cornellem wzięli mnie pod pachy i dosłownie wnieśli do autobusu. Zdezorientowana już kompletnie, obejrzałam się, szukając wzrokiem Stevena. Ten tylko stał w miejscu, ale gdy zobaczył, co się dzieje, wskoczył zaraz za nami do środka busa i przepchnął jakimś cudem do mnie. 

- Co się tu, kurwa, dzieje?! - krzyknął, nokautując wszystkich i ciskając się na miejsce obok mnie. - I co to za pomyleńcy?

Ci pomyleńcy stali nad nami jak sępy i gapili się teraz wielkimi oczami na biednego Stevena, który wyglądał dla nich iście egzotycznie. Przyglądali się mu jakby był wspaniałym, unikatowym okazem małpy w zoo. Ze zdziwionymi buziami wyciągali ręce w kierunku jego włosów, podartych ubrań, które między innymi pożyczał ode mnie, ale zaraz cofali jakby bali się reakcji tego przeuroczego pudla. 

- Jezu. Co ty masz z włosami, koleś? - zaczął Stone, ale nie dane mu było poznać odpowiedzi, bo Adler wstał i zaczął się wydzierać na nich jak to kiedyś na mnie. Gdy on się produkował, autobus ruszył, a reszta przyglądała się napadowi wkurwionego Popcorna z politowaniem. Jeszcze przed skończeniem produkowania się biednego Stevena, chłopacy rozeszli się, siadając w różnych miejscach i zajmując się jak gdyby nigdy nic swoimi sprawami. A to Chris złapał gitarę i coś na niej brzdąkał, Cameron walił pałeczkami w fotel przed sobą, Maggie siedziała przede mną i wpatrywała się w nas z wielkim uśmiechem, a Stone i Kim gdzieś się zaszyli. Adlera tak zaszokowała ich reakcja, że opadł z powrotem obok mnie na siedzenie i już nic nie powiedział. Pewnie myślał, że zaraz zaczną się rzucać i wywoła burdę. Ale oni mieli go po prostu głęboko w poważaniu. To chyba było najdziwniejsze spotkanie w naszym dotychczasowym życiu. Nie licząc Gunsów w Ok Hotel. Siedzieliśmy ze Stevenem wbici w fotele i zerkaliśmy tylko od czasu do czasu na siebie. Nie wiedzieliśmy, gdzie jechaliśmy, Steven nie znał tych geniuszy seattle'owskiej sceny alternatywnej, wyglądali zupełnie inaczej niż on, zachowywali się też, więc nie dziwiłam się, że zerkał na wszystko z lekkim przerażeniem. Nagle Chris krzyknął:

- Zatrzymać busa!

I doskoczył do mnie, ciągnąc mnie do wyjścia. Steven nie miał zamiaru się ze mną rozstawać, więc wyskoczył z autobusu zaraz za nami. 

- Chris, co do... - chciałam spytać, ale ten tylko przebiegł ulicę, nie patrząc na trąbiących kierowców i otworzył drzwi sklepu z płytami. Wciągnął mnie do środka, przez co również i Steven znalazł się wewnątrz, po czym skierował się do jednej półki. Pogrzebał chwilę i wyciągnął album swojego zespołu, krzycząc mi prosto w twarz:

- Soundgarden! Soundgarden!

Nie minęła sekunda, a już trzymał w ręku Facelift

- Alice In Chains! Alice In Chains!

Przyskoczył do mnie i wymachiwał mi płytą przed nosem na wszelki wypadek, gdybym go do tej pory nie widziała ani nie słyszała. Staliśmy ze Stevenem jak kompletne debile na środku sklepu, gdy Cornell obskakiwał  kolejne półki w poszukiwaniu jeszcze kolejnych rodzimych albumów.  Już myślałam, że ten brodaty szaleniec zostawi mnie w spokoju, jednak przeliczyłam się. Poczułam tylko jak jego ręka zaciska się na mojej bluzce i po chwili przyciągnął mnie do siebie, idąc w głąb sklepu. Trzymałam Popcorna za rękę, więc jak zwykle poszedł za mną. Tym razem Chris znalazł niebieską płytę z dzieckiem na okładce.

- Nirvana! Nirvana! - krzyczał. 

Jeśli to nie był napad szalonej fanki sceny seattle'owskiej, to nie mam pojęcia, co to było. Przedstawiam państwu - oto Chris Cornell. Psychopatyczna fanka rocka wszelkiego znaczenia z rodzinnego Seattle. 

Trochę to trwało zanim mój rozemocjonowany znajomy się uspokoił i spokojnie mogliśmy wrócić do autobusu. Przez kolejne parę godzin jeździliśmy, łaziliśmy po mieście, rozmawiając dosłownie o wszystkim. Dowiedziałam się, że Layne w końcu wyszedł z kolejnego odwyku, Andrew natomiast zaczynał sobie nie radzić ze swoim nałogiem, przez co Mother Love Bone praktycznie zaprzestało dawać koncerty. Chrisowi i reszcie kariera nie szła najgorzej. Soundgarden byli rozpoznawalni nie tylko w klubach, ale też na ulicach Seattle. Dużo ludzi znało ich już wtedy, gdy tam mieszkałam, jednak trochę miało się zmienić od mojego wyjazdu. Włóczyliśmy się po Louisville paczką długowłosych brudasów. Matt, Chris, Kim, Stone tak niewyobrażalnie różnili się od Stevena, Slasha i całej reszty, że nie przestawało mnie to zaskakiwać. Wiecznie niewyżyte dzieci Seattle spożywały swoją energię na pisanie kolejnych tekstów i organizowanie koncertów. Nie posiadali poważnych nałogów prócz tych narkotykowych, a i tak zdarzało się to dość rzadko. Niektórzy wciąż mieszkali z rodzicami i wcale się tego nie wstydzili. Nawet otwarcie przyznawali do cwaniactwa. Nie jarały ich burdy, dziwki czy szybkie samochody. We wszystkim chodziło tylko i wyłącznie o muzykę i dzielenie się nią z resztą społeczeństwa. Muzycy sceny Seattle żyli w pewnego rodzaju symbiozie, chodząc nawzajem na swoje koncerty i inspirując się jeden drugiego. Każdy chodził w martensach, wytartych dżinsach i koszulach w kratę. Różnili się dosłownie wszystkim od chłopaków z Los Angeles. Ci farbowali włosy, malowali się, pili, ćpali i bzykali tyle, ile tylko było można. Podczas gdy w Hollywood pisano o seksie, alkoholu i jaka ta policja jest pojebana, w Seattle śpiewano o domowej przemocy, walce z uzależnieniem czy nawet nieszanowaniu środowiska. Na Louder Than Love Cornell umieścił Big Dumb Sex. Sparodiował w ten sposób liryki zespołów glammetalowych. "Dla mnie poruszają w swoich tekstach nadmiernie temat seksu", powiedział, gdy kiedyś przedstawiał nam zaczątki tej piosenki. Różnica była diametralna. Zupełnie jakby Chris, Matt, Stone, Andy żyli w innym równoległym świecie. Cóż, jeśli miałam być szczera, na chwilę przeniosłam się do Seattle. Chłopakom udało się przywieźć trochę klimatu tego miasta, a ja poczułam, że mimo wszystko tęskniłam.

- Seattle musiało się nieźle zmienić od wyjazdu Duffa - mruknął mi na ucho Steven, a ja wróciłam na ziemię. Staliśmy przed wejściem do naszej noclegowni w Louisville. Spojrzałam na pudla pytająco. No, tak, debilu! McKagan pochodził ze Seattle. Gdybym mogła, walnęłabym się dłonią w czoło. Próbowałam go sobie wyobrazić w długich ciemnych włosach, z bródką, z martensami na nogach i skórzaną pożółkłą skórą. I do tego rozciągnięty wełniany sweter. Instynktownie uśmiechnęłam się pod nosem. To byłby widok. Pokręciłam głową i skierowałam się do wejścia. Za mną jak kaczuszki podążające za mamą, zdążali długowłosi, zarośnięci muzycy z odległego Seattle. Oraz Maggie, która czekała tylko na chwilę, gdy zobaczy Axla. Marudziła przez cały dzień. "Kiedy wrócimy? No, wracajmy. Chcę się z nimi zobaczyć." Gdy zagadywał ją Steven, odwracała się na pięcie i udawała, że robi coś innego. - A oni tak będą za nami łazić? - rzucił Adler, wskazując znacząco błogo nieświadomych brodaczy. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zaraz po wejściu natrafiliśmy na Izzy'ego. Gdy tylko nas zobaczył, zmierzył całą gromadę tym swoim wzrokiem i mruknął:

- Popcorn, przegapiłeś próbę, stary.

Po czym przeniósł uwagę na dryblasów za moimi plecami. 

- Gracie? A gdzie macie salę prób? - rzucił Matt i bez skrupułów minął Stradlina, który z wypisanym szokiem na twarzy patrzył na chłopaków przepychających się tuż obok niego do pokoju, gdzie wcześniej Gunsi urządzili sobie próby. Ci rzucali mu 'Siemanko' i szli dalej. Maggie podążyła za nimi. Izzy odprowadził ich wzrokiem, ale zaraz odwrócił się w naszą stronę, świdrując nam dziury w brzuchach.

- Co to, kurwa, za jedni? I gdzie byliście cały pierdolony dzień?

- To są moje ziomki ze Seattle - rzuciłam, wzruszając ramionami.

- Są spoko tylko trochę zakręceni - poratował mnie Steven. Z pokoju w korytarzu wyszedł właśnie Duff. Chyba chciał iść do salki, jednak zobaczył nas w wejściu i się cofnął. Naprawdę nie mogłam go sobie wyobrazić w stroju typowego mieszkańca Seattle. Zaśmiałam się chwilowo, przez co musiałam wyglądać jak niestabilna. 

- Co to za zgromadzenia, pizdy? - rzucił McKagan, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi prócz zniesmaczonego spojrzenia. Dzięki. Właśnie miałam to samo powiedzieć o tobie. - Wydawało mi się czy słyszałem powrót naszych bliźniaków?

- Weź... - urwał Izzy, gdy z salki prób dobiegły mnie pierwsze dźwięki idealnie znanej piosenki. Delikatne pianino zostało zastąpione lekkim basem. Chloe... Już praktycznie słyszałam wokal Andy'ego, jednak zamiast tego usłyszałam nagłą zmianę rytmu. Gitarowe zawodzące solo Chrisa. Potrafił zamknąć się w pokoju na cały dzień i wyjść dopiero wtedy, gdy napisał dwunastominutową solówkę. Był strasznym perfekcjonistą. Nie to co Andy. Wood nagrywał wszystko po jednym razie i nigdy do tego nie wracał. Słysząc nieznany styl grania, wszyscy zwrócili głowy w kierunku salki. Izzy, Steven i Duff mieli zaskoczone miny. Nikt z nich nigdy nie śmiał się tak grać. Po dobrej chwili gitara umilkła, a ciszę przerwał podekscytowany głos Slasha:

- Ej, ej! Dobre to!

Slash grał z chłopakami? Musiałam to zobaczyć. Zanim Gunsi się otrząsnęli, przepchnęłam się na przód i pobiegłam do pokoju. To, co zastałam, było istną kwintesencją całego dzisiejszego dnia. Matt siedział za bębnami Adlera, Jeff operował na basie Duffa, Stone trzymał gitarę Izzy'ego, McCready grzebał coś przy jednym z wioseł Slasha, a Chris stał przed mikrofonem i rozmawiał ze Slashem opartym o wzmacniacz. Widok, o którym mogłam tylko pomarzyć. Chris zagrał jeszcze przez chwilę partię, pokazując ją Hudsonowi.

- Tak w ogóle jestem Slash - mruknął czarny i wyciągnął rękę. Uprzednio musiał odstawić Daniel'sa i przytrzymać papierosa w ustach.

- Chris Cornell. Matt Cameron, Stone Gossard, Jeff Ament, Mike McCready, a Maggie już znasz - powiedział wokalista, wskazując i przedstawiając wszystkich po kolei.

- Całkiem nieźle grasz. A jak reszta? - spytał Slash, patrząc w stronę reszty. Jednak zanim doszło do czegokolwiek do salki wpadł Duff, Izzy i Steven. Patrzyli wrogo na gości, trzymających ich sprzęt.

- Ej, to moje! - McKagan rzucił mordercze spojrzenie Amentowi. Ten wzruszył tylko ramionami.

- Nie bądź taką pizdą, Duff. Daj im pograć - wyszczerzył się Adler, za co został zgromiony wzrokiem. Nic sobie jednak z tego nie zrobił. Część Mother Love Bone i Soundgarden stała jak wbita w ziemię. - Nie jesteś ciekawy jak grają chłopaczki z twojej wioseczki? - spytał, a Duff zrobił jeszcze większego wtf'a niż przed chwilą. 

- Jesteście ze Seattle?! - spytał Stone'a, który stał najbliżej niego.

- Tak - odpowiedział monosylabicznie Gossard. 

- Przyjechaliśmy odwiedzić tego zdrajcę, co tam stoi - rzucił wesoło Matt, bawiąc się pałeczkami. Widziałam kątem oka, że Adler od jakiejś dobrej chwili mu się przyglądał z niemałym zainteresowaniem. Czy tu się zapowiadało na jakąś bitwę zespołów czy co? Jednak nie miałam czasu na przemyślenia, bo wszyscy zwrócili się w moją stronę. Widząc zdziwione twarze Gunsów, bąknęłam jak totalny kretyn na odczepkę:

- To może coś zagracie?

I zaczęło się. W końcu z lekką pomocą Slasha i Adlera, Izzy i Duff pozwolili łaskawie zaprezentować się chłopakom. Stanęli pod ścianą z pobłażliwymi minami, czekając na występ. Widząc to, miałam nadzieję, że Chrisowi i reszcie uda się ich zaskoczyć i to tak, że pójdzie im w pięty. Zasługiwali na to. Byli dobrzy. Mało tego. Byli zajebiście genialni. Wypracowali swój własny odmienny styl. Nigdy nie słyszałam jeszcze czegoś takiego. Tymczasem reprezentacja Seattle obgadywała, co mają grać. Mimo, że nie tworzyli jednego zespołu, każdy znał piosenkę drugiego. Zespoły tak często wymieniały się członkami, że było to wręcz niemożliwe, żeby nie wiedzieli jak zagrać. Jak się okazało zdecydowali się zagrać coś, co znałam. I to nawet bardzo dobrze. Dużo muzyków przychodziło do Ok Hotel, szukając miejsca, w którym mogliby coś napisać. Przewijało się tam tak dużo ludzi wszelkiego pochodzenia, w każdym wieku, z innymi problemami, że tekściarzom łatwo było znaleźć inspirację. Jednym z nich był Chris. Zagadywał każdego. Od sześciolatków przez matki do starych robotników. Nie raz byłam świadkiem tworzenia tekstu. Między innymi właśnie do Hands All Over. To była tylko jedna z wielu rzeczy dotyczących środowiska. Nie ściśle środowiska, ale przede wszystkim. Była w zasadzie o tym, jak my, ludzie mamy tendencję do zepsucia wszystkiego, co można. Chris akurat ze mną rozmawiał, gdy do baru wszedł jakiś starszy facet. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Był ekologiem. I tak to się zaczęło. W tej piosence podobało mi się to, że zawierała jeden prosty riff. Jeden dźwięk, jeden akord, jednak z dużą ilością dynamiki. W pewien sposób było to dosyć proste, jednak w innym sensie wydawało się to bardzo wyrafinowane. Chris się wydzierał, a ja tańczyłam swoim tańcem w stylu szamana voodoo. Nie zwracałam uwagi na podpierających ścianę Gunsów. Wczułam się w muzykę.




Nawet nie zorientowałam się, kiedy przestali grać i zaczęli coś nowego. Zresztą zrobili to tak płynnie, że jak ktoś nie znał ich kawałków, mógłby powiedzieć, że to dalsza część poprzedniej piosenki. A tu taka niespodzianka! Loud Love zleciało tak szybko, że nie zdążyłam się nawet porządnie zabawić. A co dopiero mieli zrobić Gunsi? Zerknęłam spod włosów w ich stronę. Slash potakiwał z poważaniem głową, obserwując McCready'ego, Adler patrzył z zazdrością na wywijającego pałeczkami Matta, a Duff jak stał tak stał. Po Izzy'emu nie widać było reakcji. A nie! Wróć. Sorka! Niezauważalnie stukał sobie nogą. Ha! Myślał, że nie zauważę! A jednak mam cię, podłą bestyjko! Piosenka się skończyła, a moi znajomi nie mieli zamiaru kończyć. Chyba zamierzali odegrać mały prywatny koncert. Mi jak najbardziej było to na rękę. Jednak zamiast usłyszeć kolejny utwór Soungarden, w głośnikach rozbrzmiał wolny, prosty, oparty na oktawach riff oparty na przesterach. Do tego doszedł po chwili efekt wah-wah oraz tłumione dźwięki. 

I'm the man in the box. Buried in my shit. Won't you come and save me, save me.

No, proszę. Alice In Chains. Cóż za różnorodność! Czyli jednak całe Seattle do mnie przyjechało! Ciągnięta wspomnieniami podeszłam do Cornella i zaczęłam śpiewać razem z nim. Chociaż w oryginale śpiewał oczywiście Layne, który charakteryzował się mocnym, napiętym gardłowym śpiewem, Chris nie spierdolił utworu. Jedyną osobą, która mogła to zrobić, byłam ja, ale wtedy gówno mnie to obchodziło. W refrenach między partiami wokalnymi, dołączali do nas Stone i Mike.

skdhidjch

iauahd


 c.d.n.



6 komentarzy:

  1. Perry, ja znowu nie wiem, co mam napisać. Tak jakoś nie miałam ochoty na pisanie czegokolwiek, ale napisałam jeden komentarz, no, to w pewnym sensie się już rozkręciłam. Choć nadal nie wiem. ;__; Zacznę... wiesz, że jesteś (tylko przez chwilę, bo ten wstęp to "głupoty z początku") raczej jedyną osobą, u której nie gadam na początku głupot?
    Uwaga - od teraz już nie jesteś. ;___;
    Koncert Alice'a Coopera. *.* Och, ile ja bym dała za to. Ale mam nadzieję, że tan koleś nie zgwałcił Coopera, tak? No, bo jak do Slasha się przystawiał... Boże, Alice. ;_; Ale ja nie o tym miałam gadać, choć to jest bardzo straszne. A miało być o Tommy'm. Ja się tu o chłopa martwiłam, a jemu i tak nic poważnego się nie stało. I na co te moje nie przespane noce? XD
    Ale... Tak sobie czytałam ten rozdział i nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł (a to nie dzieje się za często). A co by było gdyby Izzy i Agata byli parą? Przecież idealnie do siebie pasują, to widać. A Slash? Połączenie jego i Agaty też lubię, ale jakoś bardziej, od wczorajszego dnia, w głowie siedzi mi Agata Stradlin. Nie, Agata Isbell. Cudnie, prawda? No jasne, że cudnie. Ale przecież tak nie będzie... Bo Sambora nie może z nim być, bo wtedy ta przyjaźń by się popsuła.
    A potem nadeszło coś, czego się w ogóle nie spodziewałam. Co? Soundgarden! No nareszcie! Muszę Ci powiedzieć, że bardzo ich wszystkich polubiłam w tym opowiadaniu. A w szczególności Chrisa... Tutaj również mój mózg wymyślał różne niestworzone historie, takie jak na przykład to, że Cornell będzie z Agatą. No, a co, nie mógł? Mógł, ale teraz jest już za późno. Wtedy, kiedy jeszcze w Seattle byli, to szanse chłopak miał, ale teraz to Sambora ze Slashem jest.
    W takim razie czekam na następny rozdział.
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, Faith. Ty to jesteś moim złotym dzieckiem <3 Wgl nie rozpiszę się teraz za dużo, bo ten rozdział jeszcze będzie najpewniej dziś zaktualizowany. Chodzi o końcówkę. Trochę jej jeszcze muszę dopisać. Mam już co nieco, ale pewnie pod wieczór będzie już wszystko, co chciałam :) Haha cieszę się, że Alice się podobał xD Był to jeden z moich najlepszych koncertów. Było wybitnie. Oj, Tommy. Taka tylko lekka faza umierania była xD przecież to duży chłopak! Poradzi sobie. Powiem Ci, że nie jesteś pierwszą osobą, która chciałaby Samborę i Stradlina widzieć razem. Nic nie powiem na ten temat już. Co do Soundgarden, to powiem Ci, że ich powrót jest w jakimś stopniu związany z Tobą xD Nie miałam pomysłu na nic, a patrzę, że coś napisałaś i wow. Już wiem, co mi jest potrzebne! Mam nadzieję, że nie pogubiłaś się w członkach MLB i Soundgarden jak co poniektórzy xD

      Usuń
  2. Co ja? Co ze mną? Ja nie rozumiem. ;__; Albo rozumiem, ale... Dobra, nie ważne. XD Przybyłam tu skomentować tą drugą część rozdziału, ale muszę Cię ostrzec, że nie będzie to za długi komentarz, bo nie wiem o czym pisać. Ok, ja nigdy nie wiem o czym pisać.
    Chris jest moim mistrzem. XD Axl zresztą też. To było zajebiste i tyle. Nawet nie wiesz, jak się śmiałam podczas tej scenki z wkurwionym Rose'm i Cornellem. Haha, w ogóle oni się tak od siebie różnią i to bardzo dobrze. Przynajmniej mi się to podoba. Mówiłam już, że Cię kocham za to opowiadanie? Tak? no tak... Ale to nie szkodzi, mogę przecież powiedzieć to jeszcze raz! Kocham Cię, Perry. XD
    A co do członków, to nie jest najgorzej. Orientuję się trochę, a jak na razie nie myli mi się aż tak bardzo.
    Mówiłam, że krótki będzie? Mówiłam, kurwa.
    A teraz lecę, bo mam coś jeszcze do skomentowania...

    OdpowiedzUsuń
  3. Perry mój kochany wiesz jak ja bardzo kocham Twoje komentarze? Więc masz ku temu okazje, bo wydukałam nowy rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O Jezu, O Jezu, O Jezu! Cooper! Super! Super! Kuper!
    Muszę jak najszybciej nadrobić parę ostatnich rozdziałów i kolejny obiecuję już skomentować!
    A przybywam, żeby podziękować za komentarze. Kurwa, nie spodziewałam się, że będzie Ci się chciało komentować każdy z osobna *robi wielkie oczy*
    Najgorsze jest to, że wstydzę się w chuj tego pierwszego opowiadania, jest żałośnie prymitywne, a Ty go musisz czytać XD To znaczy nie musisz D:
    Dobra, whatever, byłam po pierwszej klasie gimbazjum *podnosi ręce do góry*.
    I tutaj parę słów o Twoim opowiadaniu, a co! Jest zajebiste, bo nie ma żadnego owijania w bawełnę! Takie u know, prawdziwe kurwa lata 80'. Sex, drugs, rock n' roll! A Agata, o mój Boże. Uwielbiam ją XD Jakbym była facetem to bym o takiej marzył 8) Dobra, lecę spać ;---; Kolejny komentarz będzie dłuuuuugaśny, promise.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Ty mała oszustko xD Czytać z wyprzedzeniem? No, ładnie haha
      Ah, oh! Moje komentarze. Ten ostatni to mega powalony xD Serio. Wybacz z tą babcią. Ale to prawda xD
      O, widzę, że fanka Sambory! Brawo! Hahaha To idź spać. Nie idę jutro rano na wykład. A co się będę! Perry buntownik! Fuck yeah!

      Usuń